Wspomnienia Olgierda Kowalskiego, sanitariusza 7 pp

Wspomnienia Olgierda Kowalskiego, sanitariusza 7 pp

Wspomnienia żołnierza 3 Dywizji Piechoty ukazały się na stronie "Akowcy.de". Dzięki nim, zyskujemy nowy obraz marcowych dni w okresie walk o Kołobrzeg.

Olgierd Kowalski - urodził się w 1927 roku w Korszowie, w województwie stanisławowskim na Wołyniu. W 1943 roku złożył przysięgę i wstąpił do Armii Krajowej, do batalionu “Łuny”, który w styczniu 1944 roku został włączony do 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Walczył o Warszawę, Bydgoszcz, a następnie na Wale Pomorskim. Brał udział w walkach o Kołobrzeg, służąc w 3 Dywizji Piechoty jako sanitariusz. Swój szlak bojowy zakończył w Berlinie. Następnie, przerzucono go do Lubaczowa, gzie walczył z UPA. Aresztowany w 1947 roku pod zarzutem pomocy Żydowi i zorganizowaniu ucieczki "wroga ludu". Skazany na 5 lat więzienia. Przebywał w więzieniu w Rawiczu, a później w Strzelinie, gdzie był zmuszony pracować w kamieniołomach. Na wolność wyszedł w 1952. W 1997 roku Sąd Najwyższy oczyścił go z zarzutów, a wyrok w wyniku rewizji został uchylony. Zmarł w 1998 roku.

Kołobrzeg
Jak już wspomniałem w nocy z 8 na 9 marca przeprawiliśmy się promem przez Parsentę. Rano zawitaliśmy w Niekaninie. Łudziliśmy się, że tu wypoczniemy po trudach nieprzespanej nocy. W czasie śniadania, wpadł do nas Antoś, nasza "wtyczka wywiadowcza", ze świeżymi wiadomościami. Jeszcze dzisiaj wyruszamy na Kołobrzeg, który od strony lądu otoczony jest przez Rosjan, ale bardzo słabymi siłami. Miasto bogate, portowe. Czekamy tylko na powrót zwiadowców. Istotnie, wkrótce nastąpił wymarsz. Sztab pułku pozostał w Niekaninie. Po nieprzespanej nocy kolumny ciągną ospale. Jest pochmurno, wilgotno, chyba parę stopni ciepła. Snieg częściowo stopniał, niemniej jednak tu i ówdzie bieleją jego płachty. Dzisiaj powiedziałbym, pogoda "gastronomiczna". Nie domyślaliśmy się, że jesteśmy już tak blisko celu, widok przesłania nam wzgórze, u szczytu którego jednostki znajdujące się na czele rozsypują się i znikają nam z oczu po przeciwnej stronie skłonu. Przyśpieszamy kroku. ze szczytu widać zdążające ku miastu tyraliery. Podążamy za nimi. Idziemy w kilku z chor. Andruszczenko, który wyraźnie prikazał trzymać się jego i nie oddalać się od dowództwa pierwszego batalionu, do którego jesteśmy przydzieleni. Mietek pozostał przy dowództwie kompanii, która jak łatwo było się domyśleć, organizowała punkt przyjęcia rannych. Pomału schodzimy w dół. Na razie sytuację oceniamy optymistycznie. Od widniejącego miasta dzieli nas około 1 km. Rozpoczyna się na razie anemiczny i nieskuteczny ogień niemiecki. Nie padając, tyraliery posuwają się nadal. Pierwsze wybuchy pocisków, słusznie oceniamy jako wstrzeliwanie się. Dowództwo przemyka się chyłkiem na lewą stronę drogi, do pobliskich zabudowań. Tam będzie się mieściło dowództwo pierwszego i drugiego batalionu oraz punkt sanitarny. Odnosimy tam kilku rannych i dołączamy do nacierających żołnierzy. Ogień niemiecki unieruchamia nasze tyraliery. Leżymy z Mietkiem Mierzwą na mokrej ziemi za jakimś pagóreczkiem. W miejscach, gdzie nie ma kałuż, żołnierze próbują się okopać. Ciężko to im idzie, bo pod warstwą błota zalega zamarznięty grunt. My, sanitariusze, z reguły nie nosimy łopatek. Zdaję sobie sprawę, że to jest błędem, ale z uwagi na charakter naszej służby, trudno przecież nadmiernie się obciążać. Leżymy, podobnie jak i inni, czekając zmierzchu. Sytuacja jest poważna. Znajdujemy się na płaskiej, równej łące. Od pierwszych budynków dzieli nas około 400 - 500 m. Większość żołnierzy nacierała wzdłuż drogi. Tam leży najwięcej nieruchomych postaci. Nawet jeśli któryś z nich żyje, to się przyczaił nie chcąc prowokować ognia grasujących snajperów. Jeszcze dalej na lewo od drogi majaczyły unieruchomione, opancerzone działa samobieżne. To efekt uprzedniego natarcia sowieckiego. Na chwilę ogarnia nas nadzieja.

"Nie jest tak źle. Patrz! Samoloty. Szykujmy się do skoku!"
Nisko nad ziemią nadlatuje eskadra szturmowych samolotów. Widoczne są nawet rozpoznawcze znaki, czerwone gwiazdy i nasze biało-czerwone szachownice. Byłem przekonany, że atakując obronę niemiecką, umożliwią nam bezpieczne podejście. Takie "przykrycie lotnicze" mogłoby być bardzo skuteczne. Doświadczyłem kiedyś tego na własnej skórze gdy broniliśmy (w 27 Dyw. A.K.) przejście przez tzw. "grobelkę". Samoloty poleciały nad miasto, zbombardowały jak się później okazało port i po paru minutach powróciły tą samą trasą. Znowu w pobliżu nas raniło chopaka. Podczołgujemy się, zakładamy opatrunek. "Mieciu, przy najbliższej okazji wyrywamy z tym chłopakiem. Do chałup niedaleko", powiedziałem do Mierzwy.

Zaskrzypiały znowu niemieckie trzylufowe moździerze. Leżący obok nas "Feluś", sanitariusz zerwał się jak oparzony i co sił w nogach pobiegł prosto do tyłu. Byłem już kiedyś świadkiem podobnej reakcji. Niektórzy żołnierze nie wytrzymywali napięcia oczekiwania na przylot i wybuch tych potężnych pocisków. Wypadek, o którym wspominam, miał miejsce na Wiśle. Płynęliśmy wtedy nocą łodzią. Na lewym brzegu rzeki zazgrzytały te "krowy" (niektórzy nazywali je też "szafami"), dwóch chłopaków wskoczyło do wody. Pociski poleciały na Pragę i wybuchły kilkaset metrów od nas. Piszę o tym, by podkreślić, że nie był to odosobniony wypadek. Podobno "Feluś" został zatrzymany dopiero w Niekaninie. Nie chciał nigdy wracać do tego tematu, chociaż Mietek Leonienko prowokacyjnie wypominał mu to nieraz.

Nadleciała oczekiwana z niepokojem seria pocisków. Sciana ognia, ziemi i czarnego dymu. Porwaliśmy rannego i korzystając z powstałej dymnej zasłony dotarliśmy na punkt mieszczący się w piwnicach domostwa. Piwnice zatłoczone. Pełno oficerów, fajfusi, łącznościowcy. Wania (Andruszczenko) dysponował wydzielonym kątem w jednej z piwnic. Tu opatrywał rannych. Jako felczer upoważniony był do dokonywania zastrzyków, słowem ręce miał pełne roboty.

Zbierane tu wiadomości nie były optymistyczne. Natarcie załamało się, pułk ponosił duże straty. Znaliśmy personel sanitarny batalionów. Tu procentowo straty były największe. Andruszczenko zdecydował rozsądnie, że wyjdziemy w pole dopiero o zmierzchu. Posiedziałem trochę w ciepłych lecz dusznych piwnicach, ogrzałem się, ale pomału miałem dość. Wyszedłem na dwór. Od zmierzchu dzieliły nas jeszcze minimum 2 godziny. Po przeciwnej stronie drogi zauważyłem kilku kryjących się za budynkiem artylerzystów sowieckich. Wdałem się z nimi w rozmowę. Walczyli przedtem w Finlandii, później przerzucono ich na Pomorze. O Finach, jako żołnierzach, wyrażali się z wielkim uznaniem, natomiast Niemców wyraźnie lekceważyli, czego dowodem był fakt, że rosyjskie dowództwo zdecydowało się zająć Kołobrzeg z marszu. Do miasta zbliżyli się drogą, wzdłuż której obecnie nacieramy. Została ich garstka. Swoje działo polowe, 76 mm, ustawili między drogą, a budynkiem. Nie mieli już amunicji. Poprzedniej nocy spenetrowali stojący w pobliżu na drodze wóz uciekinierów. Zwłoki gospodarza i końskie trupy leżały wśród wyrzuconych z wozu rzeczy.

Po zapadnięciu zmroku padł rozkaz ściągnięcia wojska z podmokłych miejsc na suchsze w pobliże wspomnianych już budynków. Wycofująca się piechota musiała zachowywać się cicho. W zasadzie zabierano tylko rannych. Niektórzy szli o własnych siłach. Zadaniem moim i kolegów było spenetrowanie opuszczonego terenu, okazało się, że pozostawiono jednak sporo rannych. Najwięcej ich znajdowaliśmy przy rowie melioracyjnym w pobliżu stanowisk niemieckich. Tu należało się czołgać, bowiem teren był oświetlony łunami pożarów wznieconymi przez naszą artylerię. Jeśli ranny jęczał, łatwo było go zlokalizować. Ale niektórzy stracili już przytomność. Zresztą trudno było zwykłemu "łapiduchowi" odróżnić zabitego od nieprzytomnego. W dużej mierze kierowałem się intuicją i ... węchem. Zwłoki śmierdziały mi zawsze kałem.

Upływała godzina za godziną. Zmordowałem się potwornie. Po dwóch pierwszych wyprawach po rannych doszedłem do wniosku, że automat jest nieprzydatny, jedynie mnie obciąża, a ratunkiem w razie natknięcia się na Niemców jest mrok i chyże nogi. Później zostawiłem nawet pistolet, nie pozbyłem się jedynie sztyletu. Wynoszeni ranni, najczęściej gdy już znajdowali się w bezpiecznym miejscu lub pod opieką innych kolegów, informowali gdzie można znaleźć jeszcze kogoś, czasami podawali nawet nazwiska. Wtedy udawałem się tam, wołałem zciszonym głosem i efekty były, ale nie było widać końca pracy. Po paru godzinach tej mordęgi, całkowicie opadły z sił, usłyszałem od opatrywanego żołnierza, że w tym rejonie gdzie leżał pozostało kilku jeszcze rannych. Określił dość precyzyjnie to miejsce. Udałem się tam, to znaczy na teren natarcia drugiego batalionu. Po dość długich poszukiwaniach odnalazłem jednego rannego. Dość energicznie zarzuciłem go na plecy. Ranny żołnierz prosił o zachowanie ciszy, gdyż bardzo blisko znajdują się Niemcy. Trochę zlekceważyłem te ostrzeżenie, bowiem wiedziałem, że obrona nieprzyjacielska usadowiona jest dopiero za pełnym wody rowem, no a ludzie w szoku mogą wyolbrzymiać niebezpieczeństwo. Po chwili, w odpowiedzi na moje jakieś głośniejsze stąpnięcie, zawarczał karabin naszynowy, jak gdyby z tego miejsca, z którego przed chwilą wyruszyliśmy.

"A nie mówiłem", szepcze mi do ucha żołnierz, "tam jest bunkier".
Wszystko wskazywało na to, że ma rację. Zameldowałem o tym w dowództwie, określając dokładnie, gdzie po naszej stronie znajduje się ukryty punkt oporu. Umówiłem się z dowódcą fizylierów, że zaprowadzę ich tam przed świtem. Ktoś przyniósł mi coś ciepłego do zjedzenia z przybyłej pod osłoną nocy kuchni polowej. Podciągnęła również artyleria pułkowa. Działa ustawiono poniżej budynków, w których przebywaliśmy, za jakimś murem ceglanym zasłaniającym działa od strony Kołobrzegu. Nie zdążyli jeszcze okopać swoich dział, gdy salwa artyleryjska trafiła w ów mur. Spod gruzów wyciągnięto kilku zabitych i rannych. Nikt nie wiedział, jakie ponieśliśmy straty. Szacowaliśmy je na stu zabitych. Mimo zmęczenia nie mogłem usnąć. Swiecący kaganek kopcił niemiłosiernie. Jęczeli nie wyekspediowani jeszcze ranni. Jutro czeka nas powtórka.
Uświadomiłem sobie, że te dzisiejsze moje wyczyny, mam na myśli wynoszenie rannych, podyktowane są chęcią zrehabilitowania się za Prypeć, kiedy to nie mogłem zdobyć się na to, by przeprawić się na drugą stronę rzeki po pozastawionych tam rannych kolegów.
Obudził mnie poranny rejwach. Szybko oprzytomniałem. Miałem iść z fizylierami wskazać bunkier.
"Nie szukali mnie fizylierzy?", pytam zaniepokojony późną godziną Mierzwę.
"Nie", odpowiada uśmiechając się tajemniczo.
"No to dobrze. Przynajmniej pospałem z czystym sumieniem". Nie rozpaczałem z powodu pominięcia mego udziału w tej akcji. Później okazało się, że fizylierzy szukali mnie, ale nikt nie potrafił, czy też nie chciał mnie wskazać.

Wyskoczyłem na dwór. Akurat natknąłem się na żołnierzy prowadzących jeńców ze zlikwidowanej placówki. Było ich chyba czterech, wystraszonych chłopców z Volksturmu w wieku 14 - 16 lat. W hełmach, w porozpinanch, przydługich płaszczach wyglądali żałośnie. Konwojenci, którzy brali udział w tej akcji, chętnie opowiedzieli mi o jej przebiegu. Otóż, przed świtem udało się im zaskoczyć Niemców, lecz mimo to napotkali na opór. Z chwilą, gdy poległ ich dowódca, jakiś stary kapitan w mundurze lotniczym, poddali się. Zbiegło się trochę wojska. Artylerzyście zaczęli tłuc jeńców po hełmach wystrzelonymi gilzami pocisków, ale nie zrobili im większej krzywdy. Ktoś opanował sytuację i jeńców poprowadzono do dowództwa.

Wiemy już, że niedługo ponownie będziemy nacierać. Saperzy w nocy zbudowali dwie kładki na rowie melioracyjnym. Zapowiadane jest 10-cio minutowe przygotowanie artyleryjskie. Należy posuwać się tuż za tą nawałą ogniową. W ostatniej chwili dostaję przydział do trzeciego batalionu, który będzie nacierać na lewym skrzydle. Nie spieszy mi się. Narazie przyglądam się rozwijającej się akcji. Wojsko w pełnej gotowości i w skupieniu czeka na tzw. pozycjach wyjściowych po obu stronach drogi. Pierwsze z naszej strony odezwały się katiusze. Ogniste smugi pocisków pokreśliły pochmurne niebo. Na to hasło rozpoczęła się kanonada. Dymy wybuchów pokryły pierwszą linię niemieckiej obrony. Wybuchły nowe pożary. Wojsko z głośnym "hura" ruszyło do ataku. Odezwały się niemieckie ciężkie działa i moździerze. Wściekle zaterkotały karabiny maszynowe. Droga i przyległe łąki zakwitły wybuchami. Natarcie z każdą chwilą traciło impet, aż w ogóle ustało. Historia się powtarza... Wczoraj było tak samo. Współczuję ginącym tam kolegom. Wzmaga się ogień naszej artylerii. Na razie pojedyńcie pociski padają z tyłu za naszymi żołnierzami, ale wygląda na to, że druga nawała ogniowa bezlitośnie zbliża się z tyłu do naszych piechurów.
"Będzie masakra", mówię do obserwującego wraz ze mną atak, sowieckiego oficera, dowódcy ustawionego w pobliżu działa.
"Podganiajut!", odpowiedział przez zaciśnięte zęby.
Żołnierze dojrzeli grożące niebezpieczeństwo i chcąc uniknąć rażenia swoimi pociskami, jak na komendę rzucili się do przodu i wkrótce zniknęli w dymie i kurzu płonących domów.
"Orły", rzucił z uznaniem oficer.

Podążyłem szukać trzeciego batalionu. Oczywiście spóźniłem się. Natarcie już trwało. Piechota zaległa. W jednej linii z piechotą stało działo polowe (76 mm). Artylerzyście nie mieli czasu na właściwe przygotowanie stanowiska, żołnierze ciężarami własnych ciał przyciskali rozpory do ziemi. Działo waliło, podskakiwało, zwalało żołnierzy i historia powtarzała się od nowa. Niemcy musieli dostrzec tę zwariowaną armatę i posłali dość celną serię z moździerzy. Jednemu z rannych robiłem opatrunek. Do dzisiaj tkwią w mojej pamięci koszmarne, makabryczne rany bliskich kolegów lub znajomych. To zdarzenie natomiast było dość oryginalne. Ranny, drobny, starszy już wiekiem artylerzysta był przytomny. Na piersiach w okolicy serca zauważyłem w płaszczu dziurę i sączacą się stamtąd krew. Usiłowałem dostać się do rany. Po rozpięciu płaszcza i munduru okazało się, że ma na sobie jeszcze inną odzież. Spiesząc się zacząłem nożem przecinać następne warstwy, tj. marynarkę, kamizelkę, swetry, koszule... Nie pamiętam dokładnie ile tego było, ale wiem, że nienormalnie dużo. Nawet fuknąłem na niego dość ostro. Zreflektowałem się jednak szybko, uświadomiwszy sobie, że odłamek tracąc energię na przebijaniu szmat zdołał wbić cię jedynie na głębokość 2 cm w mięsień. Moim zdaniem, to trofiejna odzież uratowała mu życie. Zataszczyłem jeszcze przy jego pomocy innego ciężko rannego do naszego punktu. Wania miał już dobre rozeznanie w sytuacji.

"Nigdzie nie odchodź, jak się trochę uspokoi będziemy przedzierać się do miasta. Tam jest dużo rannych"- oświadczył i to był rozkaz.
"Chyba wieczorem", mówię zaczepnie.
"Może wieczorem", odparł pojednawczo. "Odpocznij".
Do tego nie trzeba było mnie zachęcać. Doświadczony żołnierz, a za takiego się miałem, starał się wypocząć nawet na zapas. Nigdy nie wadomo co go czeka. Przytaszczyłem jakąś pierzynę, rozłożyłem się wygodnie. Przyglądałem się pracy sztabu. Była czynna radiostacja i kilka telefonów. Raptem zaelektryzowała wszystkich wiadomość, że Niemcy kontratakują, chcąc zliwkwidować przyczółek w mieście. Na polecenie kombata (dowódcy batalionu), radiotelegrafista "na fonii" (głosem) wzywa na pomoc artylerię. Słychać odpowiedź:
"Niet ogurców! Kak poniał? Prijom" (nie ma ogórków. Czy zrozumiałeś? Odbiór)
Posługują się "arcyskomplikowanym szyfrem". Zdenerwowany kombat wyręcza radistę i wrzeszczy do mikrofonu:
"Na h... mnie twoje ogurcy! Dawaj snariady. Wyruczaj!"

Wyszedłem na swój punkt obserwacyjny. Z płonącego miasta dochodziły odgłosy zażartej walki. Długie, zlewające sią serie niemieckich maszinengewerów odpowiadające im nasze wolniejsze "diegtiarowy", wybuchy granatów i trzeszczące serie automatów. Nasze, wczoraj tu zostawione działa grzmią bez przerwy, widać świecące tory pocisków. Artylerzyści uwijali isę jak w ukropie. Stojące w pobliżu sowieckie działo też włączyło się do akcji. Rąbali dzisiaj otrzymanymi od nas pociskami. Po jakimś czasie nadszedł meldunek, że kontratak został odparty. Poszedłem pogadać z sojusznikami. Spożywali jakiś posiłek uzyskany w naszej kuchni. Nie obeszło się bez kłopotów. Nie mieli oni kociołków, a nasi nie kwapili się z pożyczeniem, bo wiadomo "oddaj żinku dziadzi, a sam idzi na bladzi..." Bojcy nie protestowali, jedli w czym popadło, a jeden nawet z nocnika. Ponieważ czasami z Wanią toczyliśmy spory na temat kultury, nie oparłem się pokusie i pokazałem mu ten obrazek. Przykro mu było to oglądać, coś tam bąknął o Azjatach i ludziach głodnych. Zreflektowałem się, że uszczypliwości moje w zaistniałej sytuacji nie bardzo są na miejscu, ale cóż... stało się. Sowieccy żołnierze, o których wspominam, schowani byli za domem należącym naprawdopodobniej do kowala. Sądzę tak, bo w tym samym obejściu w szopie znajdowała się kuźnia, którą zapamiętałem z innych tragicznych okoliczności. Mianowicie, parę dnie później sadyba ta znalazła się w pobliżu zorganizowanego tu punktu załadunkowego rannych donoszonych tu nocami. Stąd zabierano ich wozami konnymi i karetkami. Będąc tam, któregoś dnia zwróciłem uwagę pewnemu sierżantowi, by podwładni mu żołnierze (saperzy) nie kręcili się tak beztrosko, bo dom jest widoczny z Kołobrzegu i od czasu do czasu nieprzyjaciel dość celnie ostrzeliwuje to miejsce. Sierżant zlekceważył moje ostrzeżenie. Naznosili do kuźni pierzyn, na których ułożyli się pokotem do snu. Nie minęło parę minut, jak trafił w kuźnię pocisk. Osobiście robiłem opatrunki. Do dziś pamiętam ten obraz. Krew, sadza, jelita i porozrzucane części ciał. To były jatki.

Po tej dygresji wracam do moich odwiedzin u sojuszników. Z wielkim uznaniem wyrażali się o naszych żołnierzach. Ciągle powtarzało się słowo "orły". Muszę przyznać, chociaż bardzo krytycznie odnosiłem się do sposobu ich wojowania, Rosjanie zadziwili mnie swoim zdyscyplinowaniem.
Jak już poprzednio wspominałem, działo stało ustawione między drogą, a domem. Jeden z artylerzystów obserwował niemiecką obronę, my gawędziliśmy za domem. Po chwili obserwator regulaminowo melduje oficerowi, że "obnarużył" stanowisko moździerzy. Padła komenda i obsługa bardzo sprawnie rozpoczęła obstrzał. Zagwizdały nieprzyjacielskie pociski, padając w pobliżu działa. Prawdopodobnie zostali równocześnie zauważeni. Podoficer melduje, że jeden z kanonierów zginął. Pada komenda "prodołżać agoń". Kanonierzy rąbią. Znowu niemieckie celne pociski. Historia się powtarza. Działo zostało uszkodzone. Z załogi pozostał jeden kanonier i oficer. Moździerz zamilkł. Zadziwili mnie, do dzisiaj wspominam tych "orłów". Mimo pogromu jakiego doznali pod Kołobrzegiem walczyli do końca.

O zmroku przedostaliśmy się do chłopaków na przyczółku w mieście. Piechota odparła kilka kontrataków. Są duże straty. Ewakuujemy rannych. Działa samochodowe dowożą amunicję "drogą śmierci". Wracając, zabierają rannych. Całą noc pracujemy jak w ukropie. Nad ranem zasłużony odpoczynek, tym razem w piekielnie rozgrzanej piwnicy spalonego domu. Zdobyto kilka domów, cmentarz i kościół. Plutonowy, Mietek Mierzwa, z właściwym sobie humorem opowiada o walce o kościół. Otóż... zza barykady podjechali Niemcy czołgiem oraz opancerzonym transporterem pod kościół i znienacka zaatakowali. Powstało spore zamieszanie. Obok Mierzwy znalazł się wielki barczysty żołnierz z rusznicą przeciwpancerną. Nie pamiętam dokładnie jego nazwiska, chyba Bromberg.
"Dlaczego nie strzelasz z rusznicy?!", wrzeszczy do niego Mietek.
"Może pan plutonowy strzeli?", prosi Bromberg.
"Pan jest lżejszy, ja pana podsadzę".
Ponieważ Mietek nigdy nie strzelał z rusznicy, wiec podsadził do okna Bromberga i ten zdołał uszkodzić pojazd. Kilkakrotnie rozmawiałem z Brombergiem. Miał straszny żal do dowództwa, że nie odznaczono go za ten wyczyn.
"Patrz... Plutonowy Mierzwa może zaświadczyć, był świadkiem, wszyscy widzieli... A że jestem Żydem, to krzyża walecznych nie mam", mówił rozżalony.
"Podbity" transporter, świadectwo wyczynu (bał się ale strzelił!) długo jeszcze stał w tym miejscu. Obok leżały zwłoki starego kapitana z Luftwaffe, dowódcy tego desantu.

Ktoś poczęstował nas dawno niewidzianym rarytasem - zdobycznymi śledziami. Były piekielnie słone. Chor. Andruszczenko zarezerwował dla nas miejsce w tej sztabowej piwnicy. Mimo ciasnoty, nikt nas stąd nie usiłuje wyprosić, co spotyka jednak bardziej przedsiębiorczych piechurów, usiłujących na własną rękę znaleźć ciepły kąt. Wygląda na to, że doceniony jest nasz wysiłek. Sąsiedztwo dowództwa ma między innymi tę dobrą stronę, że nastawiając uszu, jesteśmy zorientowani w sytuacji. Wiemy już, że na nasze prawe skrzydło dotarł batalion 9 P.P. Łatwiej więc będzie utrzymać atakowany wciąż cmentarz. Dotarły również luźne grupy żołnierzy z 6 Dywizji, które potraktowano jako uzupełnienie naszych, mocno przerzedzonych plutonów. Pod osłoną nocy udało się przeciągnąć parę dział. Są już i moździerze. Słowem, zagęściło się na naszym niewielkim przyczółku. Żołnierze przy żołnierzu, zarówno na cmentarzu jak i na ruinach spalonych i zrównanych z ziemią domów. Wiadomo już, że rano, po krótkim przygotowaniu artyleryjskim ruszamy znowu do szturmu.
Punktualnie, zgodnie z zapowiedzią, odezwały się katiusze i rozpoczęła się kanonada. Pociski spadły niestety na nasze, skoncentrowane tu i przygotowane do szturmu nieokopane wojsko. Piekło...
"Znowu pomyłka artylerzystów", mówi z goryczą pobladły Andruszczenko.
"Albo znowu nas podganiajut", warczę wściekle.

Wania udaje, że nie słyszy, ale chyba boi się przyznać mi rację. Nawałnica ucicha. Nie ma kim nacierać. Wszyscy zajęcie jesteśmy ratowaniem rannych. Rękoma odgrzebujemy z gruzów każdy ślad człowieka. Tymczasem Niemcy, zorientowawszy sią w sytuacji, kontratakują wściekle, chcąc za wszelką cenę wyprzeć nas na łąki. Z małymi przerwami, aż do wieczora trwa bój. W nocy znowu nadciągnęły posiłki. Chyba przetrzymaliśmy najgorsze. Łudziliśmy się, że po tym potwornym wykrwawieniu się zostaniemy zluzowani przez inne jednostki. Podobno nadciąga 4 Dywizja. To ostatnie było prawdą. Rzeczywiście przybyła, lecz została rzucona na prawo od nas, na teren gazowni. Zawsze lżej, gdy przeciwnik z tej strony zajęty jest kimś innym, nie nami. Nie mieliśmy obycia ani przeszkolenia do prowadzenia walk w mieście, ale sytuacja wymuszała zastosowanie takiej taktyki walki, która pozwalałaby odnosić sukcesy przy jednoczesnym minimalizowaniu ryzyka i ponoszonych ofiar. Z resztek strzeleckich plutonów i fizylierów utoworzono grupy szturmowe. Często wspomagały je działka p. panc. Nieraz obsługa działka, chcąc wesprzeć atakujących musiała zajmować stanowisko pod obstrzałem snajperów i karabinów maszynowych. Artylerzyści popychali więc swoją muchobojkę do przodu, kryjąc się za tarczą osłonową działa.

Pociski tłukły o stal i bruk. Osłona była skuteczna, gdy ogień kierowany był na wprost. Nie daj Boże, dostać się pod taki ogień z boku lub z góry. Niestety, czasem zdarzało się i to. Działko koncentrowało ogień w określony punkt szturmowanego domu. Na przykład w bramę lub jakiś filar. W międzyczasie osłona grupy szturmowej tłukła z kaemów i pepesz po oknach i innych miejscach, gdzie mogli się znajdować ewentualni obrońcy. Na dany znak "szturmowcy" wpadali do domu i tu teraz rozpoczynała się walka o poszczególne kondygnacje. Nieraz bywało tak, że któraś ze stron, będąc w korzystnej sytuacji i mając możliwość wycofania się - podpalała budynek, polując potem zawzięcie na wyskakujących z okien lub spuszczających się po rynnach przeciwników.

Kiedyś, w czasie jednej z takich akcji, wpadłem ze swoim przyjacielem, Ickiem Rapaportem, do piwnic zdobywanego budynku. Idziemy wąskim korytarzem. On szybko penetruje pomieszczenia z lewej strony, ja go ubezpieczam, potem na odwrót, ja prawe, a on ubezpiecza. Raptem słyszę jego donośmy, wysoki głos: "Hände hoch". Ubezpieczam go nadal, obserwując kątem oka tę scenę. Ze słomy wygrzebało się dwóch esesmanów. Icek każe odwrócić się im tyłem. Ostrożnie obmacuje. Nie mają broni. Zabiera jednemu z nich zegarek. Ten wali Icka na odlew w twarz. Zaterkotała seria z z Ickowej pepeszy. Drugiego zabieram do dowództwa.
"Może dadzą mi medal. Łapiduch przyprowadza esesmana, będzie sensacja", myślę.

Przed dowództwem batalionu obstępuje nas od razu kilku oficerów. Wypytują jeńca o jednostkę z jakiej pochodzi i inne dane dotyczące obrony. Jeniec nie chce odpowiadać, powołując się na Konwencję Genewską. Wzbudza moją ciekawość. Jest bardzo młody i urodziwy. Najbardziej agresywnie w stosunku do jeńca zachowuje się przybyły miesiąc temu oficer pol-wych. p.por. Misiąg.

"Ty skurwysynu", wrzeszczy wymachując mu pod nosem pistoletem, "wymordowałeś w Warszawie całą moją rodzinę! Ja ciebie sam powieszę!"
Wiedziałem, że "święty" nie jest Warszawiakiem, po co się palant popisuje. Ot gieroj! Dyskretnie ulotniłem się stamtąd.
Icek Rapaport za Odrą odniósł kilka ran, gdy pocisk moździerza wpadł prosto do okopu. Powrócił do pułku już po wojnie. Powitałem go nadzwyczaj serdecznie, byliśmy przekonani, że zginął.
"Pamiętasz tego esesmana z piwnicy w Kołobrzegu?", pyta. 
"Pamiętam", odpowiedziałem.
"A ten zegarek pamiętasz?", ciągnął dalej i pokazuje mi jakiś poharatany kieszonkowy zegarek.
"To jest właśnie ten, za który dostałem w mordę... Ten zegarek uratował mi życie. Trafił w niego odłamek. Gdyby nie on, miałbym żelazo w brzuchu...", powiedział Icek.
Niezbadane są wyroki Boskie...

Dzień po dniu wykruszony nasz pułk wrąbuje się w miasto. Wspomagają nas miotacze ognia. Chłopaki z bańkami na plecach sikają ogniem. Płonąca masa przylepia się do okien, wpada do mieszkań. Płoną domy, dym gryzie w oczy, w powietrzu unoszą się płaty popiołu, nie ma czym oddychać. Moździerze ciągną prawie równo z piechotą. Okopują się na podwórkach zajętych przez nas domów, niemal na pierwszej linii. Ktoś przynosi radosną nowinę. Przybyły czołgi. Nie mogę oprzeć się pokusie, idę je zobaczyć. Istotnie na zasłoniętym ruinami skwerze stoją chyba ze trzy 54 tonowe kolosy. Obstąpiliśmy czołgistów i zagadujemy:
"Kiedy zaczniecie nas wspierać?"
"Przecież już wspieramy", odpowiada po rosyjsku barczysty, chyba oficer w hełmofonie, pod kombinezonem dystynkcji nie widać.
"No to podjeżdżaj", nakłania go jakiś oficer.
"Za blisko nie podjedu, bo mnie prypiżdiaczat konskoj załupoj". (Za blisko nie podjadę, bo mi przypierdolą z pancerfausta) 

Istotnie, pancerfausty skuteczne są do 150m, kiwamy ze zrozumieniem głowami. W międzyczasie zjawia się ekipa czołówki filmowej. Ustawiają aparaty i proponują, by kilku żołnierzy przebiegło przez ruiny. Będą kręcić dokumentalny film. Znaleźli się ochotnicy. Czołgiści rąbnęli nawet kilkakrotnie z działa w jakiś dom. Huk był potworny (kaliber 122). Popatrzyłem na ten cyrk, naprawdopodobniej splunąłem z niesmakiem i wróciłem do swoich. Czułem, że nie będzie wielkiej pociechy z tych "świętych krów". Pocieszającą jest odczuwalna przewaga naszej artylerii, rąbią bez przerwy w niezdobytą jeszcze część miasta. Najefektywniejsze są jednak działa pułkowe, które skutecznie walczą niemal na jednej linii z piechotą. Niemniej jednak jako strona atakująca ponosimy prawdopodobnie większe straty niż przeciwnik. Trudno to ocenić, bowiem Niemcy, gdzie tylko to jest możliwe usuwają ciała poległych swoich żołnierzy. Od czasu do czasu rąbią po nas jeszcze ciężkie działa okrętowe. Snajperzy zmuszają do stałej czujności. Szybki refleks, duża sprawność fizyczna, opanowanie, intuicja i łut szczęścia pozwoliły mi na uniknięcie śmierci "bohatera". Pogodziłem się już z myślą, że nikt nas nie podmieni, trzeba walczyć do końca, a więc dotrzeć do morza. Podobnie myśleli i inni.

Atakujemy bezustannie, zdobywając dom po domu, kwartał po kwartale. Któregoś dnia zajęliśmy niepozorny budynek, który okazał się bankiem. W kilku piwnicach zastaliśmy ułożone pod ścianami w stertach popaczkowane banknoty. Przeważały marki ale były i waluty innych państw. Nie przedstawiały one dla żołnierzy ocierających się codziennie o śmierć żadnej wartości. Największa wartość jaką stanowi życie w tych warunkach uległa przewartościowaniu. Lekceważyło się życie swoich i bliźnich, zrozumiałym też wydaje się, że zdobyte pieniądze nie kusiły nikogo. Wziąłem na pamiątkę, podobnie jak inni, parę banknotów o wyższych nominałach. Nawiasem mówiąc ukradł mi te Rentenmarki jeszcze w czasie trwania wojny, jeden z nowoprzybyłych kolegów. Pieniądze wówczas nie przedstawiały dla nas żadnej wartości. Ot... trochę powygłupialiśmy się, ktoś kogoś obsypał banknotami, inny wyrżnął nimi w łeb drugiego, jeszcze inny siadając przy pryźmie banknotów zapraszał do gry w oczko...

Buszując po pokojach biurowych w pewnym momencie najadłem się strachu. W szufladzie biurka znalazłem eleganckie, blaszane pudełko papierosów. Otwierając je, coś solidnie błysnęło. "Mina" - przemknęło mi przez myśl. Odruchowo odrzuciłem je od siebie i błyskawicznie padłem na podłogę. Okazało się, że była to zabawka, chyba primaaprylisowa, potężnie błyskająca przy otwieraniu. Tego typu zabawki były cenione w świecie żołnierskim. Najbardziej jednak poszukiwane były "zabawki" o charakterze pornograficznym. Ktoś pokazywał mi takie cacko wzbudzające powszechny zachwyt i zazdrość oglądających. Była to długości około 10 cm, elegancko wykonana ze wszystkimi detalami trumienka, w której spoczywał kościotrup z nieproporcjonalnie dużym, strczącym penisem, uniemożliwiającym bez znajomości konstrukcji powtórne zamknięcie wieczka. Tego typu cudeńka można było znaleźć u starszych panów. Chyba z tych powodów bywali oni dość dokładnie rewidowani.

W pierwszych dniach walk nie spotykaliśmy cywilnej ludności. W miarę posuwania się w głąb miasta natykaliśmy się coraz częściej na nieewakuowanych mieszkańców. Z reguły byli to starcy. Mówiło się o tym, że przejawiają wrogość. Podobno jakaś starucha oblała wrzątkiem naszego żołnierza. Nakazano kierować tubylców na tyły. Byłem świadkiem zatrzymania takiej kilkuosobowej grupy ewakuujących się w pobliżu banku. W czasie rewizji przestraszona Niemka podsuwała jakiemuś żołnierzowi parę marek.
"Co to jest?", pyta poszukiwacz zabawek.
"Marki. Jestem biedna, więcej nie mam...", odpowiada kobieta.
"Zaczekaj tu", mówi stanowczo "rewident".
Po chwili wrócił z banku, kazał jej podwinąć kieckę i chichocząc z uciechy, przy ogólnym aplauzie, wsypał zdumionej kobiecie do podołka całe naręcze pieniędzy.
W miarę posuwania się w głąb miasta polepszyło się zaopatrzenie pierwszoliniowych jednostek. W pierwszych dniach walk, kiedy to "droga śmierci" (droga karlińska) znajdowała się pod nieustannym obstrzałem tzw. bojeprypasy tj. amunicję, granaty etc. dowoziły tylko nocami opancerzone, samobieżne działa samochodowe, zabierając w drodze powrotnej ciężko rannych. Nieraz należało korzystać ze zdobycznej broni. Teraz główna zaopatrzeniowa arteria ostrzeliwana była tylko sporadycznie. Ewakuacja rannych odbywała się już w dzień. Wywożono również zwłoki poległych. Czasami dostarczano nawet w termosach ciepłe posiłki, ale nikt na nie specjalnie nie liczył. Myszkując po piwnicach można było pożywić się nagromadzonymi przez przezorne gospodynie przetworami owocowymi lub zakonserwowanym w słoikach drobiem, itp.
Odpoczywaliśmy w piwnicach. Starałem się zawsze przytaszczyć jakąś pierzynę, wtedy jeśli czas pozwolił można było przespać się po królewsku parę godzin. Oczywiście oprócz posterunków i czujek, ktoś dyżurował w sypialni, by w razie potrzeby poderwać śpiących. Raz uratował nas taki dyżurny od usmażenia się, gdy wybuchł z zapruszonego przez żołnierzy (świece) ognia pożar. Pewnej nocy, będąc po solidnej drobiowej kolacji, spałem sobie na dwóch pierzynach, przykryty trzecią. Obudził mnie Mietek. Oczom nie wierzę.
"Skądżeś się tu wziął?", pytam zaintrygowany i radosny.

Mietka nie widziałem od momentu wyjścia z Niekanina. Tam w pobliżu dowództwa pułku pozostała kompania sanitarna i tam zorganizowano stały, pułkowy punkt medyczny. Mietek pełnił funkcję zastępcy dowódcy plutonu. Skoro jednak dowódca, Wania, poszedł z nami na pierwszą linię, Mietek mimo, iż próbował oponować, musiał zostać. Na pewno był bardzo przydatny. Cechowała go niespożyta wprost energia, pomysłowość no i lubił rządzić. Przybył z jeszcze jednym, dość świeżym sanitariuszem, z ostatniego uzupełnienia. Niski, krępy, małomówny. Widzieliśmy tylko tyle o nim, że jest potwornie silny. Wsławił się kiedyś wypiciem bez "zająknięcia" litra wódki i w ogóle nie widać było tego po nim. Nie pamiętam nazwiska tego kolegi. Na imię miał chyba Marian. Zginął w czasie ostatnich dni walk o Kołobrzeg.

Mietek z Marianem przytaszczyli ze sobą dwa wiaderka. W jednym były gotowane kury, w drugim ryż. Nie chcieliśmy jeść, bowiem objedliśmy się znalezionym w piwnicach drobiem i konfiturami. Mietek relacjonował co dzieje się w kompanii, jaki jest napływ rannych, o tym, że wszyscy lekarze, bez względu na specjalność operują prawie bez odpoczynku. Marian kręcił się niespokojnie. Ciągle przerywał opowiadanie Mietka, zapraszając do jedzenia. Zeźliłem się na niego.
"Mówiłem ci już dziesięć razy, że nie będę jadł", fuknąłem na niego.
"Ja tylko zapraszam... Takie fajne kurki i ryż..." odpowiedział Marian. Zrobiło mi się przykro. Natargał się chłopak...
"Jeśli jesteś głodny, to nie czekaj na nas", powiedziałem.
"Ile?", zapytał.
"Co ile?", nie zrozumiałem.
"No... ile mogę zjeść?", uściślił swoje pytanie Marian.
"Choćby wszystko", odparłem znudzony tą rozmową.
Czułem, że Mietek chce podzielić się ze mną swymi troskami. Istotnie, gdy Marian przysiadł się do wiaderek, Mietek puścił farbę.

"Wiesz, jaki numer wyciąt ten p... Chamielec?", Mietek nie przebierał w słowach. "Skurwysyn pojechał wozem po rannych. Droga śmierci już była przejezdna. Ja odbierałem rannych. Przywiózł i od razu zrywa się od wozu, zamiast pomóc przy wyładunku. Niczego jeszcze nie podejrzewając zawołałem go, ale widzę wyraźnie, udaje, że nie słyszy. Ty... Podchodzę do wozu, patrzę i oczom nie wierzę. Przywiózł trupy! Ja za niego... Z początku udawał głupka... ‘Musi poumierali po drodze’, łże sukunsyn! Wszyscy zimni, sztywni. Chciałem go zastrzelić. Jak zobaczył, że nie przelewki, przyznał się, że ‘brał pod rząd, bo strzelali’. Później się rozpłakał, że ma żonę i dzieci. Darowałem mu pod warunkiem, że to było pierwszy i ostatni raz. Nie zameldowałem o tym. Ty jesteś pierwszy, któremu powiedziałem . Powiedz, dobrze zrobiłem?", zapytał na koniec.
"Może i dobrze. Każdy przeżywa chwilę słabości. Gdybyś go zastrzelił, powędrowałbyś do karnej kompanii. Dawno wiedziałem, że to swołocz, ale że aż taka...?"
Nie mogłem tego pojąć. Postanowiliśmy uważać na jego poczynania. Przegadaliśmy parę godzin. Rano przemyliśmy oczy jakimś winem i zasiadamy do śniadania. Okazało się, że jedno wiaderko zawiera tylko kurze kosteczki, dno drugiego pokryte jest trzycentymetrową warstwą ryżu. Budzimy Marianka.
"Kto zeżarł nasze kury i ryż?", pytamy.
"Przecież pozwoliliście, to zjadłem...", tłumaczy się zaspany Marian. Zaimponował nam. Takiego żarłoka nikt z nas jeszcze nie widział.
"Dlaczego nie skończyłeś ryżu?", pyta już ze śmiechem Mietek.
"Swieczka się wypaliła", odpowiada Marian, wskazując na ogarek.

Postanowiłem dozbroić Mietka. Przydałaby mu się pięść przeciwpancerna (pancerfaust) do ewentualnego wysadzenia bramy szturmowanego domu. Dotarłem na pobliski skwerek, gdzie spodziewałem się znaleźć ten "prezent". Nie najlepiej trafiłem, bo zaczęły tu rwać się moździerzowe pociski. Nadlatując ze swoim diabelskim chichotem zmuszały przede wszystkim do padnięcia. Oczywiście jeśli był takowy, to w jakimś dołku. Seria wybuchów wstrząsnęła powietrzem. Posypały się cegły. Widzę, jak pod murem zwalił się jakiś potężny, z wieszczmieszkiem na plecach żołnierz. Podbiegam do niego. Opatruję mu ranną nogę.
"Wiesz co...", mówię do niego, "niedaleko stąd jest batalionowy punkt sanitarny, spróbuj dojść opierając się na karabinie, bo ja muszę wracać. Za parę minut idziemy do szturmu".
"Nie dojdę", jęczy wielkie chłopisko. Przyglądam mu się uważnie. Jest bardzo blady, pot spływa mu strugami po semickiej twarzy.
"Dobra", zdecydowałem się, "wezmę cię na barana, chyba doniosę, ale zdejmiemy plecak, bo razem z tobą to za ciężko", mówię w dobrej wierze.
"Albo z plecakiem mnie bierzesz, albo w ogóle nie", wrzeszczy mój olbrzym histerycznie. Cóż mam robić?, zastaniawiam się chwilę. Chyba jest w szoku.
"No dobra", kapituluję, "tylko inaczej zawiesimy plecak".
Okazało się, że wypchany do oporu plecak był potwornie ciężki. Ważył napewno więcej niż 15 kg.
"O nie!" zbuntowałem się, "plecaka nie biorę". W tym momencie podszedł do nas jakiś nieznany oficer.
"O co tu chodzi?", zapytał przeciągając z żydowska pytanie. Ranny ożył.
"Widzi pan panie poruczniku, sanitariusz nie chce mnie wziąć", poskarżył się.
"Nie nie chce wziąć, tylko nie chce taszczyć plecaka", prostuję.
"A ja chcę z plecakiem!", wrzeszczy żołnierz.
"A ja nie!", odpowiadam.
"A ja wam rozkazuję, brać!", wmieszał się porucznik.
Tego już było mi za dużo. Wyjąłem pistolet, wpuściłem nabój w lufę i skierowując broń na oficera zaryczałem:
"A teraz bierz go na plecy i to już!"
Oficer zbaraniał, potulnie załadował na plecy rannego olbrzyma. Ze złośliwą satysfakcją zawiesiłem mu na szyi plecak i dowiesiłem jeszcze pozostawiony karabin. Schowałem pistolet do kieszeni i demonstracyjnie, trzymając go tam w ręku, doprowadziłem swój konwój do samego punktu sanitarnego. Obawiałem się trochę, że kiedy przestaliśmy być tylko we troje, oficer zacznie "fikać". Podziękowałem mu za pomoc i uścisnąłem na pożegnanie dłoń, trzymając cały czas ostentacyjnie rękę na pistolecie w kieszeni. Oficer odszedł słaniając się na nogach.

Z każdym dniem napotykaliśmy coraz to więcej ludności cywilnej. Któregoś dnia kazano mi odprowadzić grupę cywilów, na którą natknęliśmy się w piwnicach zajętego domu. Należało wyprowadzić tych w podeszłym wieku ludzi poza teren bezpośrednich walk. Znałem doskonale wszystkie przejścia. Trasa wiodła piwnicami poszczególnych domów połączonych wykutymi uprzednio otworami w ścianach. Od czasu do czasu należało przejść przez jakieś podwórko lub przeskoczyć przez wąską uliczkę. Minęliśmy stojące pod ścianami czołgi i dotarliśmy na kraj skweru. Tu wskazałem kierunek, w którym mają iść ewakuowani i udałem się z powrotem. Nie uszedłem nawet dziecięciu metrów, gdy biesiadujący na czołgu czołgiści otworzyli z automatów ogień do pozostawionej bez opieki grupy. Przestraszone kobiety porzucały bagaże i z przeraźliwym krzykiem rozpierzchły się. Stanąłem osłupiały. Na bruku leżały dwie postacie w czerni. Powoli zbliżyłem się do nich. Czołgiści ze śmiechem penetrowali już pozostawione rzeczy, wypróżniając zawartość tobołków i walizek. Chyba nic nie wzięli. Przekrzykując się wrócili do maszyn. Jedna z kobiet już nie żyła. Druga charczała w agonii obficie tryskając krwią na porozrzucaną wokół bieliznę. Wiedziałem, że jestem świadkiem potworności, a świadomość bezsilności wprost paraliżowała. Nie wiem jak długo przyglądałem się agonii staruszki. W pewnym momencie wystrzeliłem z pistoletu. Położyłem kres jej cierpieniom.

Straciłem już rachubę czasu. Ile już dni jesteśmy w tym krwawym wirze? Osiem? Dziewięć? Wydawało się, że to trwa wiecznie i chyba nigdy się nie skończy. Byłem świadkiem rozmowy telefonicznej dowódcy batalionu z dowódcą kompanii, kiedy to kombat wydał rozkaz kompanii do natarcia.
"Nie ma kim nacierać, zostało piętnastu ludzi", tłumaczył się dowódca kompanii.
"A szto ludiej tiebie żałko? Eto wojna!", zagrzmiał kombat.
Gdybyś mi się nawinął pod lufę, też nie byłoby mi cię żałko, pomyślałem mściwie.
Nocowaliśmy jak zwykle w piwnicach, gdzieś w pobliżu dworca kolejowego. Tuż przed świtem poderwano nas na nogi. Podobno trzeci batalion dociera już do portu, a Niemcy wycofują się drogą morską.
"Może to być prawda", z nadzieją w głosie rozważa Mietek, "kiedy wycofywali się z Wału Pomorskiego, też tak grzała ich artyleria".

Niedługo świt. Milcząc suniemy ostrożnie ulicami. Chrzęści pod nogami gruz i szkło. Coraz więcej rozbitego sprzętu wojskowego. Jest już świt. Słychać strzały. To czołowa grupa starła się z Niemcami oczekującymi na ewakuację zbliżającą się barką. Atak naszych żołnierzy był tak żywiołowy, że niemieccy żołnierze, po sporadycznych próbach oporu poddali się. Kilku wskoczyło do morza, lecz szybko wrócili trzęsąc się z zimna. Tylko jeden desperat próbował chyba dopłynąć do zawracającej barki. Ktoś usiłował do niego strzelać, ale dał spokój. I tak nie dopłynie. Ostrzelano z km-ów barki. Niemiecki okręt wojenny posłał w rewanżu na plażę parę pocisków. Ze strony zachodniej, od portu nadleciało parę pocisków moździerzowych. To "nieoczyszczona" przez 6 Dywizję grupa niedobitków szczerzyła jeszcze zęby. Cofnęliśmy się spod tego ognia. Artylerzyści, przy spontanicznej pomocy piechurów wciągnęli działo 76 mm na piaszczystą wydmę i rozpoczęli ostrzał barek i okrętów. Wszystkie pociski padały jednak za blisko. Skonfundowani tłumaczyli otaczającym ich kibicom-piechocińcom, że ... "woda myli".

Plaże i ulice przyportowe zaroiły się wojskiem. Wszędzie pełno artylerii, samochodów, piechoty.
"Skąd tyle tego bractwa tak szybko się tu wzięło... Jak trzeba było atakować to nikogo nie było..." - dziwiliśmy się z Mietkiem.

Nadciągnęła nasza kompania. Rozkwaterowaliśmy się w jakimś niedużym, na wpół zrujnowanym domku. Obiecywałem sobie, że teraz wyśpię się za wszystkie czasy. Wymościłem sobie legowisko. Ściągając buty uświadomiłem sobie, że ich szczerzące się paszcze sygnalizują zdecydowanie odmowę dalszej służby. Sfatygowane były niemiłosiernie. Wziąłem je jeszcze w czerwcu ubiegłego roku, gdy wpadłem do domu. Oczywiście wyfasowałem służbowe trzewiki, ale trzeba było nosić do nich sowieckie granatowe owijacze, tzw. obmotki, a to dziadostwo absolutnie mi nie pasowało. Wymagało starannego owijania no i żaden "szyk". Chodziłem w swoich prywatnych, wykonanych przez znajomego szewca dobrych butach, ale przez te dziewięć miesięcy piechocińskiej służby musiały się zedrzeć. Nosiłem je tak długo nie przez sentyment. Przymierzałem już kilkakrotnie zdobyczne niemieckie buty, ale nie mogłem trafić na odpowiedni rozmiar. Z reguły były za niskie w podbiciu. Wyruszyłem więc "po zakupy" świadom tego, że z każdą upływającą chwilą trudniej będzie coś znaleźć, bo wojsko było obdarte, a takich mądrych jak ja też na pewno wielu. Pomaszerowałem więc bezludną a zawaloną zgruchotanym sprzętem promenadą w kierunku widniejących domów. Przy okazji pobawiłem się to małym czterolufowym, to dużym działem przeciwlotniczym. Raptem spostrzegłem podążającego w moim kierunku jakiegoś cywila. Zawahał się chwilę w momencie gdy mnie zauważył, lecz dalej wolno zbliżył się do mnie. Trzymając na pozór niedbale, lecz w pogotowiu automat, zatrzymałem go w bezpiecznej dla siebie odległości. Stał przede mną patrząc spode łba młody, potężnie zbudowany mężczyzna, w cywilnym ubraniu. Buty jednak miał wojskowe "saperki". Tłumaczył mi, że jest Rosjaninem wywiezionym tu na roboty. Wyglądał na przebranego w cywilne ciuchy własowca, możliwe, że nie mógł znaleźć odpowiednich (cywilnych) butów, więc zostawił swoje.
"No a dlaczego masz buty wojskowe", zapytałem.
"Takie mi dali".
Nienawidziłem ich bardziej niż Niemców. Skondensowali oni w sobie wszystkie okrutne cechy bolszewików i wzbogacili faszystowskimi. Należało go albo samemu rozwalić, albo zaprowadzić do dowództwa, gdzie po przesłuchaniu rosyjscy oficerowie na pewno każą go rozstrzelać. Nie mieli litości dla zdrajców. A jeżeli mówi prawdę?, przemknęło mi przez myśl.
"Zdejmuj buty", powiedziałem.
Bez słowa sprzeciwu wypełnił polecenie. Saperki, trochę na mnie za duże, ale będę mógł w nich chodzić. Zostawiłem go na drodze usiłującego wcisnąć nogi w moje pozostawione, sfatygowane buty. Jeśli to własowiec, to i tak się chyba nie wywinie i buty mu niepotrzebne. Jeśli to robotnik, to znajdzie sobie inne, lepsze - szybko się rozgrzeszyłem. Przy najbliższej okazji opowiedziałem o tym incydencie Mietkowi.
"Dobrze, że go nie rozwaliłeś, chociaż z tego co mówisz, to był na pewno własowiec. Opowiadałem ci już, że w Połczynie na rozkaz ppłk. Nikiszkina zastrzeliłem własowca. Nie mogę zapomnieć jak modlił się on przed śmiercią. Żałuję, że to zrobiłem. Dobrze, że go nie zabiłeś. Lepiej mieć takie wyrzuty sumienia jak ty, niż takie jak ja", powiedział Mietek.
Uradowany zdobyciem butów dotarłem do pierwszego napotkanego domu. Trafiłem, sądząc po walających się zdjęciach, do mieszkania jakiegoś kapitana marynarki. Mimo wyraźnych śladów plądrowania znalazłem złote kolczyki i oficerski kordzik. Jeden z kolczyków zaraz zgubiłem, więc drugi wyrzuciłem ze złością. Kordzik podarowałem Mietkowi. Cieszył się jak dzieciak.

Na kwaterze przyjęto mnie wymówkami:
"Mieciukiewicz nie chce nam robić zdjęć bez ciebie, a ty gdzieś się szwendasz..."
Poszliśmy więc gremialnie na plażę. Morze było urokliwe, łagodnie szumiało, nieduże fale spokojnie omywały plażę. Bractwo zawzięcie pozowało do zdjęć, najchętniej przy walającym się sprzęcie wojskowym. Oczywiście najwięcej zapału przejawiali ci, z "Felusiem" na czele, którzy dopiero teraz dołączyli do nas. Mieciukiewicz uparł się sfotografować mnie i dzięki niemu mam to jedyne zdjęcie z Kołobrzegu. Widać mnie na nim w całej okazałości. W tych nowych już saperkach, w mundurze członka NSDAP, z partyjnym sztyletem, w kożuszku bez rękawów, który dostałem za Włocławkiem od Mietka. Na prawym ramieniu, jak się dobrze przejrzeć, zawieszony jest zdobyczny pistolet maszynowy. Lewa ręka niby od niechcenia uwidacznia kaburę pistoletu, a bandaż na głowie to pomiątka z kościoła św. Jerzego. Dostałem tam cegłą, ale niegroźnie, kiedy spragniony szukałem wina. Oczywiście przemilczałem przed kolegami szczegóły, bo nie byłoby końca uwagom w stylu: Bozia pokarała itp.
Nie było mi dane w tym dniu odsypianie. Josek Mardyks, kucharz, gdy dowiedział się o pozostawionych w banku pieniądzach rozeźlił się na mnie:
"Nie bądź ty taki z Chełma!", powiedział. "Lećcie tam, przynieście ile się da. Nie można zakładać, że nie przeżyjecie. Jesteście młodzi, ktoś musi przeżyć. Ja przeżyłem kijowską wyprawę i pościg Budionnego, i Kazachstan... Zaraz po wojnie, a już niedługo do jej końca, nawet marki będą przedstawiały wartość. Posłuchajcie doświadczonego Żyda...", radził Josek.

Pomaszerowaliśmy z pustymi plecakami i z takimi samymi wróciliśmy. Nie było już ani jednego banknotu. Skojarzyłem sobie teraz, co mógł mieć w swoim ciężkim plecaku żołnierz, który nie chciał z nim się rozstać.
Pierwszy dzień po ustaniu działań wojennych zapowiadał się bardzo uroczyście. Oczekiwano na przyjazd naczalstwa, odznaczenia, mszę polową, a jako ukoronowanie przewidziano "zaślubiny Polski z morzem". Josek ze zdziwieniem kręcił nosem:
"Przecież nie było rozwodu, po co ślub?", miał zapewne na myśli przedwojenne uroczystości o podobnym charakterze.
Nauczony smutnym doświadczeniem, byłem zagorzałym przeciwnikiem masowych spędów. Oświadczyłem więc publicznie, że nigdzie nie idę, tym bardziej, że nikt nie planował dekorowania mnie orderami, czy medalami. Wystąpienie moje nie wymagało specjalnej odwagi, bowiem dowództwo nie stawiało sprawy w sposób kategoryczny, raczej zapraszało. Nic więc dziwnego, że wkrótce znalazłem sporo naśladowców. Postanowiliśmy uczcić zdobycie Kołobrzegu ucztą "łapiduchów". Znalazły się jakieś śledzie. Josek spitrasił coś przypominającego jedzenie, do rozcieńczania spirytusu znalazły się kompoty, a zamiast kieliszków służyły puste słoiki napełniane najwyżej do jednej trzeciej wysokości. To ostatnie, było skrupulatnie kontrolowane przez wyłonione kolegium. Wszyscy z zapałem wzięli udział w libacji, z wyjątkiem "Danyły". Ten uporczywie twierdził, że:
"Nie będzie pił, bo on siebie zna, wódka na niego nie działa, więc po co marnować".

Wzbudziło to powszechne niedowierzanie, ale w końcu, gwoli zaspokojenia naszej ciekawości i udowodnienia swoich racji, łaskawie się zgodził. Pił więc na równi z nami, za zwycięstwo, za obecnych tu Józefów i Joska, bo to przecież też Józef. Piliśmy zgodnie i za Piłsudskiego i za Stalina i w ogóle za wszystkich innych Józefów, których istnienie zdołaliśmy sobie przypomnieć. Oczywiście cały czas obserwowaliśmy z Mieciem "Danyłę". Wbrew buńczucznym zapowiedziom, okazał się mniej odporny na działanie alkoholu niż inni, więc Mietek przestał mu napełniać "kieliszek". Spostrzegłszy to "Danyło" dość energicznie upomniał się o swoje prawa. Korzystając z ogólnego rozgardiaszu, wlaliśmy mu po kryjomu samego kompotu. Zadowolony "Danyło" stojąc wzniósł bełkotliwie jakiś toast, łyknął kompotu i zgrabnie zwalił się pod stół.
Niespodziewanie, o świcie opuszczaliśmy Kołobrzeg. Rozwiały się nasze nadzieje, że pograsujemy za trofiejami. Przechodząc w pobliżu dworca zdołałem jedynie porwać z jakiegoś restauracyjnego magazynku skrzynkę z puszkami kompotów śliwkowych. Wracaliśmy uprzednio przebytym szlakiem, obok kościoła św. Jerzego. Z "drogi śmierci" usunięto już poległych. Na pobliskich łąkach sterczały rozbite sowieckie działa szturmowe. W pobliżu rakarni, gdzie leżał na bruku trup niemieckiego wieśniaka, pozostała tłusta plama przypominająca kształtem kontury człowieka.

Wartkowo
Przeszliśmy, jak się to wtedy "sztabowo" nazywało do drugiego rzutu armii, czyli mówiąc po ludzku, rozlokowaliśmy się na zasłużony odpoczynek w oddalonej o kilkanaście kilometrów od Kołobrzegu niedużej, wyludnionej wsi, Wartkowo. Zajęliśmy położony przy głównej ulicy opuszczony, dwurodzinny budynek sąsiadujący z przykościelnym placem. Naczalstwo, czyli oficerowie, zajęli prawą stronę budynku, pozostali lewą. "Arystokracja", jak nas nazywano, czyli ja z Mietkiem zachwaciliśmy nieduży pokój na poddaszu. Oczywiście nie wszyscy chcieli się z tym pogodzić, gdyż w pozostałych pomieszczeniach zagęszczenie było duże, ale opozycjoniści chyba uświadomili sobie szybko, że wprowadzając się wbrew nam nie mieliby spokojnego życia, więc szybko spuścili z tonu. Ostatecznie mieszkaliśmy sami.

Jak już wspomninałem, cywilnej ludności niemieckiej pozostało w wiosce mało, ale byli widoczni. W czasie wydawania posiłków gromadzili się w pobliżu kuchen polowych. Po pobraniu należnych porcji przez żołnierzy, wyposażeni w jakieś naczynia zbliżali się nieśmiało, prosząc o jedzenie. Oczywiście tych pozostałości nie wystarczało dla wszystkich, później kucharze gotowali celowo więcej. Któregoś dnia Mietek zagadnął uprzejmie jednego z wyczekujących:
"Jesteście głodni, co?"
"Tak jest"!", padła odpowiedź.
"Nie macie co gotować?", indagował Mietek dalej.
"Tak jest panie podoficerze!"
"Popatrz", Mietek wskazał pasące się na oziminach bezpańskie bydło, "tyle krów tu chodzi, a wy nie macie co jeść? Zarżnąłbyś krowę i tyle żarcia dla wszystkich!" Na koniec tego wywodu Mietek zrobił wymowny ruch ręki.
"Nie wolno. Zabronione. Przecież to nie nasze", odpowiedział rozmówca.
"A gdybym ja to zrobił i dał wam mięso?", drwiąco zapytał Mietek.
"A to byłoby w porządku..."

Mietek z szelmowskim uśmiechem kazał mu złapać krowę, a sam w międzyczasie przyniósł kosę, którą poderżnął krowie gardło i wspaniałomyślnie podarował dogorywające zwierzę, przykazując na odchodne, żeby podział był sprawiedliwy. Niemcy z zapałem, błyskawicznie rozparcelowali mięso.
"Teraz jest w porządku, zgodnie z prawem", chichotał Mietek.
Nie trudno było zauważyć, że od tego czasu bardzo szybko ubywało wałęsających się po polach krów.
Nastały ciepłe, wiosenne dni. Pałaszujemy we trójkę, to znaczy Mietek, Josek i ja, ostatnie ze zdobycznych kompotów. Z przygotowaną już wcześniej łyżką przysiada do nas "Trosiuńku", oczywiście częstujemy go jak zawsze, chociaż ze smętnymi minami, bo to już ostatnie.
"Dobry kompot", cmoka Josek.
"Oj, dobry", przytakuje "Trosiuńku".
"Ale już się kończy..." wzdycha Mietek.
"Przynajmniej mieliście skrzynkę, a ja nic...", biadoli "Trosiuńku", po czym oblizuje łyżkę, wkłada za cholewę i odchodzi statecznym krokiem.
"Wiecie co?", Joska aż roznosi wzburzenie, "on obłudnik ma całą skrzynkę na wozie, a u was żebrze!"
Następnego ranka już jej nie miał. Poczęstowaliśmy go ostatnią "naszą" puszką. Wzruszyło go to i mówi:
"Zaczekajcie, ja mam gdzieś chyba jeszcze jedną puszkę, poczęstuję was..." Po chwili wrócił blady z wściekłości.
"Zginęła mi cała skrzynka, złodzieje!", wrzeszczał. Mietek krótko, lecz dosadnie rozprawił się z zarzutami:
"Cały czas dożywialiśmy ciebie, mówiłeś, że nic nie masz, a teraz zginęła ci skrzynka! Pieprzysz sam nie wiesz co!"
Właściwie to nie ukrywaliśmy specjalnie tego wyczynu, wręcz przeciwnie, ilekroć "Trosiuńku" przechodził pod naszymi oknami, bombardowaliśmy go ostentacyjnie pustymi puszkami po kompotach.

Tu w Wartkowie, szybko wracaliśmy do normy. Nareszcie można było wykąpać się, rzetelnie wyspać, wyprać przepocone ciuchy etc. Otrząsnąłem się z koszmaru wojny. Rozsadzała mnie wprost radość życia. Pocieszającym był również fakt, że poniesione przez nasz pułk straty, chociaż były bardzo wysokie, ale okazały się nie aż tak koszmarne jak wyglądały bezpośrednio po ustaniu walk. Zaczęli napływać zagubieni żołnierze, tzw. odstawszyje i nie ma co ukrywać, że była dość spora ich liczba. Nie słyszałem, żeby wyciągano w stosunku do nich jakiekolwiek konsekwencje. Każdy miał przekonywujące tłumaczenie i każdy był radośnie witany. Nie zmieniło to jednak faktu, że jednostki liniowe miały bardzo duże straty.
Od pierwszych dni napływało uzupełnienie. Przybywali z zapasowych pułków nowi, w jasnoszarych szynelach, niewyszkoleni, pochodzący przeważnie z Wileńszczyzny chłopcy.

W naszej kompanii panował cały czas "luz", natomiast w innych jednostkach już chyba po trzech dniach wprowadzano rygor i systematyczne szkolenie. Opornie to realizowano, bo nikomu się nie chciało, ani szkolącym, ani szkolonym. Któregoś dnia z nudów kibicowałem przy ćwiczeniach jakiejś niedużej grupy. Tematem ćwiczeń były "walki w mieście". Zdążyłem zaprzyjaźnić się z kilku nowymi, a że miałem swoją teorię na temat szkolenia frontowego żołnierzy, zaproponowałem im praktyczniejsze moim zdaniem ćwiczenia. Uważałem, że niedopuszczalnym jest, by żołnierz dopiero w czasie walki pierwszy raz w życiu rzucał granatem lub strzelał z pancerfaustu. Wtedy lęk i nieobycie paraliżuje sprawność i refleks. Pod moją więc opieką, każdy z nich rzucił do celu i zdetonował granat. Gorzej dla mnie wypadł eksperyment z pancerfaustem. Miałem tylko jeden, więc objaśniłem działanie, pozwoliłem celować, lecz zdetonowałem sam, trafiając w jakąś stojącą blisko chałupy młockarnię. Poleciały z okien szyby. Wyskoczyli kwaterujący tam oficerowie, sądząc, że to zamach na ich życie. Nie wypadało mi uciekać, więc dałem się zaaresztować. Wydawało mi się, że sprawa jest wyczerpująco wyjaśniona, a mimo to zamknięto mnie na strychu (niby w areszcie). Czas mi się dłużył, zrobiło się chłodno, postanowiłem więc przypomnieć o swojej obecności dzikimi tańcami. Ktoś zaczął wrzeszczeć, żebym się uspokoił. Odkrzyknąłem, że "chołodno" i tańczyłem aż się trząsł cały strop. Wypuszczono mnie, gdy wysikałem się na strychu i zaczęło im kapać na mapy. Zwolniono mnie w końcu z aresztu, wręczając zapieczętowany list do dowódcy kompanii. W liście tym szef sztabu zalecał ukarać mnie "tak, żebym to odczuł". Wiadomość o tym incydencie wyprzedziła moje przybycie. Kapitan Repin oczekiwał mnie już otoczony zgrają żądnych sensacji kolegów. Przeczytał pismo i próbował wypytać o co tu właściwie chodzi. Wykpiłem się żartobliwą uwagą, że nie znają się na sztuce szkolenia. Zastanowił się chwilę i kazał mi uprzątnąć znajdującą się pod płotem pryzmę gnoju. Uważałem to za złośliwość, bowiem doskonale wiedział, że nie cierpię pracy, zwłaszcza zbędnej. Nie próbowałem jednak oponować i posłusznie przejąłem od usłużnego kolegi widły. Nawóz ten wg. prikazu właściwie miał być usunięty jeszcze poprzedniego dnia, ale każdy się migał, nic więc dziwnego, że i ja nie byłem zachwycony tym zbiegiem okoliczności.

"Trudno", mówię, "niestety tak się u nas wynagradza ofiarną służbę ojczyźnie".
Przy powszechnym aplauzie zebranych, nonszalancko wbiłem widły w nawóz, a podnosząc je dostrzegłem jakiś metaliczny, złoty błysk. Był to złoty, o podwójnej kopercie kieszonkowy zegarek. Wytarłem go pieczołowicie i schowałem do kieszeni. Przy ponownym uderzeniu wideł znalazłem złotą, dwudziestomarkową monetę. Osłupiali dotychczas kibice, oprzytomnieli i skoczyli po widły. Wszyscy, na czele z kapitanem przerzucali za płot i rozgrzebywali nawóz. Robota została sprawnie wykonana. Niestety nikt nic więcej nie znalazł. Mietek nie omieszkał rozpuścić pogłoskę, że ta cała historia została sfingowana, że monetę i zegarek widział już u mnie wcześniej. Oczywiście, to była nieprawda, ale z satysfakcją, dyplomatycznie milczałem. Historia szybko rozniosła się w pułku. Kapitan Repin długo nie mógł mi darować, że stał się przedmiotem docinków oficerów. Sam byłem świadkiem, gdy kiedyś przejeżdżając obok leżących na polu kupek gnoju jakiś wesołek wołał:
"Kapitanie Wątroba, bierz widły i szukaj złota".

Zbliżały się Święta Wielkanocne. Należało pomyśleć o wspólnym, zbliżonym do tradycyjnego śniadaniu. Łatwo było domyśleć się, że kwatermistrzostwo nie zaspokoi naszych potrzeb. Można było liczyć jedynie na świąteczną porcję wódki. Z własnej inicjatywy, za cichą zgodą dowódcy, wybraliśmy się w kilku do trochę dalej położonej od wojska wioski. Przechodząc koło jednej ze stodół, posłyszałem miłe żołnierskiemu uchu, sympatyczne gdakanie kur. Znalazłem jakiś przydatny do polowania kij i wtargnąłem do stodoły. Przymierzam się do rzutu, a tu wychodzą z jakiegoś zakamarka dwie, nie grzeszące urodą Niemki i uśmiechając się żałośnie podnoszą kiecki. Głupio mi się zrobiło, krępowałem się przy nich barbarzyńsko zapolować na kury, a na niedwuznacznie zaproponowaną mi "miłość" nie miałem najmniejszej ochoty.Kury jakoby przeczuwając grożące im niebezpieczeństwo, skorzystały z w międzyczasie z mojego zaskoczenia i przez otwarte wrota wyfrunęły na podwórze. Chyba Rosjanie tak przeszkolili te kobiety, pomyślałem i jak się później okazało trafnie. Wściekły opuściłem stodołę.
"Złap mi kurę", rozkazałem rozdrażnionym głosem, rąbiącej drewno hożej Niemce.
Zignorowała mnie całkowicie nie przerywając roboty. Przyjrzałem się jej uważnie. Była to urodziwa, rosła blondynka z grubymi warkoczami upiętymi w koronę wokół głowy. Wypisz, wymaluj "rasowa" Niemka zdjęta z propagandowego hitlerowskiego afisza. Powtórzyłem moje żądanie. Przerwała rąbanie i nie okładając siekiery zmierzyła mnie pogardliwym spojrzeniem.
"Złap mi kurę, mówię ostatni raz!", zagroziłem.
"Ja? Niemka Polakowi?, złap se sam", odparła butnie.
"Złapiesz czy nie?", zasyczałem.

Uparłem się postawić na swoim. Niemka wymownym ruchem podniosła siekierę. Ale hitlerówa, pomyślałem i spokojnie przylałem jej kijem po pośladkach. Wściekłość pojawiła się na jej twarzy.
"Nooo!", ostrzegłem poruszając automatem. Niemka zmitygowała się. Ja też. Odechciało mi się jej kury.
"Cóż to, z babami wojujesz?", rozległ się za mną kpiący głos Mietka.
"Prowokowała, miała nawet ochotę mnie zabić", broniłem się bez większego przekonania.
"Wiesz... Rozmawiałem z kobietami. Tu strasznie dokuczali im ruscy i chyba mają one tego wszystkiego dość", bronił ją Mietek, po czym swoją murzyńską niemczyzną załagodził sytuację i rozstaliśmy się z wioską w zgodzie.

Pierwszy dzień Wielkanocy wypadł w dniu pierwszego kwietnia. Jak na tę porę roku było niezwykle ciepło. Od samego rana bractwo pieczołowicie szykowało wspólne śniadanie, a my z Mietkiem postanowiliśmy wywinąć komuś primaaprilisowy kawał. Na ofiarę upatrzyliśmy kaprala, Stanisława Falkowskiego. Przechrzciliśmy go na "Felusia", bo wydawało się nam, że to imię bardziej do niego pasuje. Przybył on do nas w stopniu kaprala, którego to stopnia Mietek nie respektował, twierdzac, że on "taki kapral, jak z p... gwóźdź". Zarzucał mu wręcz, zwłaszcza po jego sławnej rejteradzie spod Kołobrzegu, że stopień przywłaszczył sobie, korzystając z bałaganu przy poborze, podając się za podoficera AK i chyba miał rację, bo "Feluś" nie oponował. Mimo wszystko lubiliśmy go, ale śmieszył nas jego, jakbyśmy dziś powiedzieli "oficerski szpan". Obwieszał się czym tylko mógł, żeby wyglądać jak Bóg Wojny. Pasek oczywiście nosił z koalicyjką, mapnik, kompas, lornetkę, błyszczący łańcuszkowy wycior niemiecki, zabezpieczał postolet przed zgubieniem, słowem, poobwieszany był jak choinka. Zwierzył się nam ze swego zmartwienia, że za późno dowiedział się o zorganizowanym w Wartkowie kursie dla przyszłych podoficerów polityczno-wychowawczych. Po skończeniu takiego kursu mógłby pełnić funkcję zastępcy dowódcy plutonu d/s polit.-wych. i droga do kariery stałaby otworem. Wykorzystując tą wiadomość, uknuliśmy precyzyjnie spisek. Mietek wystukał jednym palcem na maszynie wezwanie dla "Felusia" do natychmiastowego stawienia się u Z-cy Dow. Pułku w celu skierowania do szkoły oficerskiej. W momencie siadania do stołu, ordynans Czaja wręczył "urzędowo" wezwanie adresatowi. "Feluś" nawet nie raczył podzielić się z nami wiadomością. Burknął, że to sprawy służbowe i popędził do sztabu. Tam szybko zorientował się ktoś, że to kawał i podtrzymując zabawę, polecił mu zgłosić się za godzinę. "Feluś" powrócił zdyszany, przełknął coś i poleciał znowu. Chyba ze trzy razy obracał, aż ktoś ulitował się i przerwał zabawę. Najgłośniej z kawału cieszył się jak zwykle Chołodniuk. Mietek wykorzystał nową sytuację i podpowiedział "Felusiowi" jak się odegrać.

"Feluś" wysmarował sobie dłonie sadzą i podszedł do Chołodniuka i prosząc żeby przestał nabijać się, pieszczotliwie pogłaskał go osmolonymi rękami po twarzy. Oczywiście wywołało to salwy śmiechu. Dopiero po dłuższej chwili osmarowany spojrzał przypadkowo w lustro. Wpadł we wściekłość. Chwycił stojący na stole kubek i podnosząc go ponad swoją głowę zamierzył się na "Felusia" przy czym woda z kubka chlusnęła mu za kołnierz. Zesztywniał. "Feluś" zmyka jak zając. Wściekły Chołodniuk za nim z siekierą. Goniąc się, okrążyli kilkakrotnie nasz budynek. Wojsko bawiło się na sto dwa, aż w końcu Mietek ostro przerwał tę zabawę.
D
rugi dzień Świąt rozpoczął się desperackim atakiem "polewaczy" na nasze "orle gniazdo". Nie byliśmy tym zaskoczeni, ale nie przewidywaliśmy takiej zmasowanej akcji. Słysząc na schodach podejrzane szmery, zaczailiśmy się przy wejściu z klatki schodowej do pokoju. Kiedy w uchylonych drzwiach ukazało się wiadro z wodą, któryś z nas znienacka wyrwał je, chlusnął na napastnika, a drugi zepchnął go z wąskich schodów. Popchnięty zwalał jak w efekcie domina niżej stojącego, ten następnego itd., oblewając się przeznaczoną dla nas wodą. Z pierwszego starcia wyszliśmy zwycięsko.

Mokrzy już, ale żądni rewanżu napastnicy przystąpili do oblężenia. Niepokoiło nas to, bowiem wyczerpywały się nasze zapasy wody. Błyskawicznie zrealizowaliśmy nowy plan. Mietek odpierał kolejne ataki, a ja w międzyczasie przeszedłem z ostatnim, niepełnym wiadrem wody po dachu nad wejście, gdzie kłębiła się grupa najbardziej zażartych "mokrych koszul". Oczywiście żaden z nich nie patrzył na dach, więc z zaskoczenia zlałem ich bez skrupułów. Zabawa niebezpiecznie przedłużała się. Jesteśmy osaczeni, z "amunicją" gorzej niż krucho, uciekać nie ma którędy, śniadanie czeka... Z nieoczekiwaną pomocą pośpieszył nam niezawodny Josek. Przyszedł do nas z białą flagą, jako parlamentariusz w imieniu "drugiej strony" i zaproponował zawarcie rozejmu. Otóż ta "druga strona" gwarantuje nam nietykalność pod warunkiem, że "oblejemy fajfusów (ordynansów) tak jak ich w życiu nikt jeszcze nie oblał". Nie trudno było domyśleć się, że ten cały układ był pomysłem Joska. Darzył on nas, a szczególnie mnie dużą sympatią. Gawędziliśmy z nim często.

Pochodził z biednej, żydowskiej rodziny z Warszawy. Skończył szkołę zawodową i pracował jako rękawicznik. W 1920 roku, jako ochotnik uczestniczył w wyprawie kijowskiej, ale jego wspomnienia wojenne sprowadzały się najczęściej do tego jak uciekał przed Budionnym. Nie ukrywał, że potwornie bał się Kozaków. Pracował jakiś czas w Belgii i Francji. Był oczytany, znał parę języków, a po polsku rozmawiał chyba poprawniej niż my. Godzinami mogłem słuchać jego opowiadań, anegdot i kawałów żydowskich, ale wyraźnie nie lubił szmoncesów tj. przedrzeźniania źle po polsku mówiących Żydów. Podkpiwał ze wszystkich, nie oszczędzając Żydów. Żonę swoją zostawił na zsyłce w Kazachstanie, oczywiście martwił się o nią. W naszej kompanii kucharzył, później Chołodniuk wygryzł go z posady donosząc, że nie myje kotłów, tylko je wyciera obrusami. Po jakimś czasie wrócił Josek na swoje stanowisko. Był zdecydowanie lepszy, chociaż estetycznie nie wyglądał. Często wyszmelcowany, rzadko ogolony ale zawsze w dobrym humorze.
Podpowiedział nam, jak tanim kosztem wywiązać się z honorowego zobowiązania rozjemczego. Był to stary, jeszcze legionowy sposób. Aby sprawę tę mieć z głowy, załatwiliśmy ją jeszcze przed śniadaniem. Naprzód dorwaliśmy Czaję i przewróconemu wsadziliśmy otwartą butelkę z wodą do rozporka. Przytrzymywany chłop ciskał się jak mógł, butelka szybko się opróżniła. To samo spotkało Paczosika. Josek orzekł, że Czaja wykąpany był rzetelnie, gdyż w obydwu butach miał mniej więcej równą ilość wody, ale zaliczył i Paczosika.

Oczywiście fajfusi poskarżyli się kapitanowi. Ten nie orientując się w naszych obyczajach zareagował dość gwałtownie.
"Co to ma znaczyć? Dlaczego znęcacie się nad orynansami?", zapytał.
"Szprycowanije", odpowiada ze śmiechem Mietek, a Josek zrobił wykład o obyczajach ludowych.
"Ja wam dam szprycowanie", odgrażał się na odchodne kapitan. Niby zaraz mu przeszło, ale nie siadł z nami do śniadania.
Postanowiliśmy szybko odegrać się na Paczosiku za to kapowanie. Ułożyliśmy we trójkę szczegółowy scenariusz. Tuż przed końcem śniadania, poprosiłem o uwagę i tonem cyrkowego konferansjera zapowiedziałem:
"Szanowna publiko! Oto zostawiam tu na stole magiczne jajko. Wyjdę stąd na parę minut. Kto chętny może schować go w dowolne miejsce, a ja po powrocie błyskawiczne odnajdę je przy pomocy tej oto czarodziejskiej rózgi!"
Obecni chętnie przystali na eksperyment, a Mietek z zapałem już się rwie do chowania jajka.
"Hola, hola", oponuje Josek, "zmówiliście się koledzy... Ja schowam".
Sala przyklasnęła. Oczywiście wiem, że surowe jajko będzie schowane pod czapką na głowie Paczosika. Dla zwiększenia emocji początkowo szukam w kieszeniach to jednego to drugiego kolegi. Oczywiście bez rezultatu. Sala się bawi. Rechocze stojący przy mnie Paczosik.
"Czego się śmiejesz, głąbie?", udaję poirytowanego i uderzam go ręką po czapce. Jajko rozbite, Paczosik ma arcygłupią minę, wszyscy się cieszą.
"To zaliczka za kapowanie", szepcze mu Mietek do ucha. Żart podobał się nie tylko nam.

Wróciło paru kolegów ze służby i nikt nie zdążył jeszcze opowiedzieć im o tym sensacyjnym zdarzeniu z jajkiem. Szybko wytypowaliśmy nową ofiarę i ustaliliśmy inny scenariusz. Mietek wpadł przejęty do świetlicy, gdzie posilali się nieświadomi wydarzeń koledzy i przytrzymując drzwi krzyczał:
"Chłopaki!, Olgierd się spił i chce mnie za głupie jajko zabić! Trzymajcie drzwi!" Po chwili, już spokojniejszy Mietek, zastanawiał się głośno:
"Najlepiej będzie to jajko gdzieś schować, tak żeby nikt go nie znalazł... O, już wiem!", zawołał i włożył Józkowi Nietrebie jajko pod czapkę.
Teraz dopiero odważono się wpuścić mnie do izby. Poawanturowałem się jeszcze trochę i nastąpiło zakończenie podobne do pierwszego, to znaczy, żartobliwe klepnięcie po czapce i dwa zero!
Wieczorem opowiadał Mietek ten epizod bardzo zaciekawionemu Chołodniukowi, który jak już wspominałem, szalenie lubił kawały ale oczywiście nie robione jemu.
"...A ja jajko po czapkę Józkowi...", mówiąc to włożył mu jajko pod czapkę.
"... A ja go trach po czapce...", kończyłem plastycznie trzepnięciem trzeciej ofiary naszych żartów w ukryte jajko.

W szampańskich humorach udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, zachwyceni mile spędzonym dniem i sobą. Obudziły mnie głośne przekleństwa Mietka, a trzeba przyznać, że miał przebogaty repertuar i klął jak w transie, długimi seriami. Wprawdzie słabo znał rosyjski, ale szybko przyswoił sobie zasłyszane co celniejsze i pikantniejsze słówka i tak wzbogacona litania zawierała naczęściej komplet organów ludzkich w tym rebra, żebra, pieczonku, sieledzionku..., a kończyło się zwykle na sakramentalnym "mać".
"I cóż to jest powodem twego wzburzenia, że spać nie dajesz, kurwa mać?", spytałem słodko, zarażony jego rusycyzmami z zabornej litieratury ("literatura" pisana na płotach, w ustępach etc.).
"Spieszyło mi się rano, więc wskoczyłem w twoje buty, bo większe i bliżej stały. Wyskoczyłem z nich jeszcze szybciej, takie tam gwoździe! Pokaleczyłem stopy. Jak ty tak możesz chodzić nygusie?", pytał wzburzony Mietek.

Początkowo myślałem, że ktoś mi ponabiłał gwoździ. Sprawdziłem, gwoździe stare. Włożyłem do butów rękę. Istotnie, w obudwu sterczały pokaźnych wymiarów gwoździe, ale moje stopy tego nie odczuwały. Wyjaśniłem mu, że nie umartwiam się, ani nie jestem fakirem, lecz tak zrogowaciała mi skóra na stopach jeszcze w czasach partyzanckich, kiedy to prawie rok temu boso grasowałem po poleskich lasach.
"Dobrze, że nie na rękach", dowcipkując rozładował sytuację, "trudno byłoby ci występować w dzisiejszych zawodach z Józwą", dodał.
Od samego początku naszej przyjaźni z Mietkiem współzawodniczyliśmy w celności strzelania. Na szczęście raz lepszy był on, innym razem ja. Mietek bardzo silnie przeżywał porażki. Od dłuższego czasu strzelaliśmy ze zdobycznej broni sportowej i nie chwaląc się uzyskiwaliśmy dobre wyniki. Józek Nietreba. przyglądający się ostatnio naszym popisom z uznaniem cmokał, ale mimochodem zauważył, że Józwa napewno jest lepszy. Pochodzili z tej samej wsi, razem odbywali służbę czynną i Józwa wg. niego był mistrzem pułku. Ciekawe, że sam Józwa nigdy tym się nie chwalił i co charakterystyczne unikał strzelania, za to broń miał zawsze w idealnym porządku i wściekał się, gdy braliśmy czasami po kryjomu jego karabin "do przestrzelania", a potem podrzucaliśmy niewyczyszczony. Kiedyś wygadał się, że liczy się z tym, że może wpaść do niewoli, a czysty karabin dowodziłby braku wrogości. Byliśmy oburzeni taką postawą. Nieraz dyskutowaliśmy ze sobą na ten temat.
"On myśli, że to jak za Franciszka Józefa... Tarnopilska obłaść!", ciskał się Mietek. 
"Ja widziałem, co wyczyniali Niemcy z jeńcami i nigdy bym nie zaryzykował", twierdziłem szczerze. Nie wywlekaliśmy sprawy na zewnątrz, mógłby mieć kłopoty.

Podrażnieni opinią Józka N. o talentach strzeleckich Józwy, sprowokowaliśmy tego drugiego do zmierzenia się z nami. W pierwszej serii wszyscy trzej strąciliśmy izolatorki z anteny. W drugiej, cele stanowił drut. Józwa drutu nawet nie musnął. Od strzału Mietka drut się zakołysał. Zwyciężyłem ja, a cel już nie istniał. Józwę uważaliśmy łaskawie za równego nam strzelca. Nie znał przecież naszej broni i strzelał bez treningu.
W dalszym ciągu pogoda była piękna, ciepła jak na zamówienie, aż się prosiło by wyjść w plener. Wpadł zdyszany Mietek:
"Bierz swoje empi. Jedziemy na spacer bryczką, konie się zastały, trzeba je przegonić".
Powoził starszy, wąsaty, wsoki, znany z mrukliwości woźnica. Nazywaliśmy go "Chadziajem", obok niego usadowił się fajfus Czaja. Rozpanoszyliśmy się na tylnych siedzeniach i dowcipkując w stylu "komu śmierdzi jak koń pierdzi", ruszyliśmy polną drogą poprzez zieleniejące już pola. Uderzyło mnie to, że niby jechaliśmy bez określonego celu, a Czaja wskazywał cały czas drogę. Po przejechaniu kilku ładnych kilometrów zatrzymaliśmy się przed domem. Weszliśmy tam za Czają, który zaproponował dwóm młodym, mówiącym po kaszubsku dziewczynom, by pojechały do nas gotować oficerom, a zapłatę otrzymają w żywności. A więc tu był pies pogrzebany! Potrzebna była eskorta! Dziewczęta chętnie przystały na propozycję, zabrały ze sobą jakieś manatki i ruszyliśmy z powrotem. Opowiadały nam, dość trudną do zrozumienia gwarą, że są ewakuowanymi gdańszczankami, że przeszły tu gehennę, gdyż stale nachodzą ich "Rusy" i dokonują zbiorowych gwałtów. Niedawno przyjechało do wsi paru rzekomych sanitariuszy, którzy zarządzili "przegląd sanitarny" kobiet, zakończony gwałtami.

Bliskość młodych dziewczyn działała podniecająco. Czaja, jednej z nich zaproponował skrócenie drogi i z chętną zniknął w pobliskich krzakach. Nie odpowiadała nam narzucona rola, a dziewczyny nie powiem, bardzo nam się podobały i my chyba im też. Umówiliśmy się z pozostałą, że po przyjeździe odwiedzą nas wieczorem, że mamy oddzielny pokój. Czekaliśmy naiwnie, oczywiście nie przyszły. Przy najbliższym spotkaniu wygarnęliśmy im nasze pretensje i ponowiliśmy dość energiczne zaproszenie. Musiały powiedzieć o tym swoim opiekunom, bo kapitan zabronił nam kategorycznie, nawet w sprawach służbowych wchodzenia do swojej kwatery i od tego czasu gdy szły do znajdującej się na dworze ubikacji, eskortował je albo kapitan, albo major. Musiały być fajne...

Nie wypaliły nam amory, ale za to wypatrzyliśmy błąkającą się w pobliżu zabudowań świnkę. Dawno już nie widzieliśmy tego ulubionego przez wojsko stworzenia. Zapolowaliśmy nań z małą nagonką, świnka uciekała jak dzik, aż w końcu poległa od celnego strzału Miecia, nawiasem mówiąc z porwanego przez przypadek karabinu Józwy, który nam tę niegodziwość wspaniałomyślnie wybaczył. Zainteresowania całą akcją było ogromne, nawet my pomagaliśmy naszemu honorowemu rzeźnikowi oprawiać trzydziestokilogramowe stworzenie. Uroczystość zaszczycił swoją obecnością kapitan Repin. Postał chwilę, pomedytował, a odchodząc podkreślił, że bardzo lubi wątróbkę. Kapitan nie znał polskiego i powiedział po rosyjsku pieczonku. Było to wyraźnie adresowane do mnie, bo akuratnie tak się złożyło, że ja też bardzo lubię świeżą wątróbkę, a przy poprzednich świniobiciach zdarzało się, że udawało mi się sprzątnąć ją jego fajfusom z przed nosa. Wracali zwykle z pustymi rąkoma, żaląc się, że:
"Olgierd z Mietkiem znowu zabrali".

Trudno było bądź co bądź dowódcy kompanii pogodzić się z tym, ale nie robił awantur, napewno czuł żal i chciałby zmienić to zwyczajowe prawo.
Teraz przezornie odniosłem tę niekoszerną wątrobę Joskowi do smażenia i gapiłem się dalej. Nanizałem wycięte genitalia na sznurek i kręcąc nim zastanawiałem się co z tym fantem robić dalej. Najchętniej, dla wyrównania zaległych porachunków, zmusiłbym Czaję do pocałowania ich, lecz wpadłem na inny pomysł. Widząc, że kapitan gdzieś poszedł, wdepnąłem do jego kwatery i wręczyłem dziewczynie ten narząd.
"Kapitan kazał usmażyć", mówię poważnie. Dziewczyna ogłupiała.
"Przecież to F...", powiedziała z obrzydzeniem.
"F... nie F..., Rosjanie to bardzo lubią, jedzą nawet na surowo", zmyśliłem.
Dziewczyna zaklęła, wsadziła do miski mój prezent, jedną ręką płucze lecz głowę odwraca ze wstrętem. W tym momencie wraca kapitan i widząc mnie wrzeszczy:
"Zabroniłem ci przecież tu przychodzić!"
Strugam głupka i odpowiadam mu po polsku celowo, bowiem wiedział doskonale, że znam rosyjski i irytowało go kiedy nie chciałem z nim w tym języku rozmawiać: 
"Przy świniobiciu prosił pan kapitan o pieczonkę, więc dla świętej zgody przyniosłem..." Tu włączyła się dziewczyna:
"Przyniósł to świństwo do smażenia i jeszcze mówił, że lubi pan nawet na surowo..."
Kapitan zajrzał do miski i na chwilę go zatkało.
"To przecież nie wątroba, a p... świńska", wrzasnął kapitan.
"Po naszemu pieczonka. Zawsze upominał się pan kapitan o nią, w końcu przyniosłem" odpowiedziałem.
Kapitan oniemiał. wykorzystując to zaskoczenie, dyplomatycznie "skróciłem front". Na schodach doleciał mnie poirytowany głos kapitana:
"Co to za język, smaczną wątróbkę nazywać tak samo jak to gówno!"
Rechocząc ze śmiechu, opowiedziałem Mietkowi o tym epizodzie. Słuchając, omal nie posikał się ze śmiechu, a że był zapalonym wędkarzem, szybko znalazł odpowiednie wyrażenie:
"Ale łyknął haka..."
Na wszelki wypadek upolowaliśmy powracającego majora Chalfena. "Panie majorze, gdyby kapitan pytał pana co znaczy po polsku pieczonka to powiedz mu pan tak i tak...", prosiliśmy.
"Co znowu wywinęliście?", spytał major, który lubił nas i nieraz cieszył się z naszych wybryków.

Opowiedzieliśmy mu z detalami. Nie ukrywał rozbawienia. Włączył się do zabawy i chyba dlatego nie było większej draki.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że nasza sielanka ma się ku końcowi. Niebawem nakazano wyjątkowo staranne uporządkowanie rysztunku, smarowanie i malowanie wozów etc. Zapowiedziany był przyjazd naczalstwa, przegląd, defilada. Oficerowie liczyli na zdrowy "popij".
"Pamiętacie? W Rembertowie było podobnie... Najpierw wizytacje, a zaraz potem ofensywa", Josek nie miał najmniejszych wątpliwości co do dalszego przebiegu wydarzeń.
Czując, że ma rację, tym intensywniej staraliśmy się wykorzystać ostatnie dni swobody. Oczywiście odmówiliśmy stanowczo prac przy konserwacji wozów.
"Wożą swoje dupy, gdy my drałujemy, to niech chociaż popracują", uważaliśmy.
Wozacy nie naciskali, bali się, że przy tej okazji mogą wyparować ich trofieje. Woleli pracować sami. Zaniedbanego karabinu jednak nikt za mnie nie wyczyści. Zajrzałem do lufy.
"Co? Komunistka?", Josek był wyraźnie ubawiony moją miną. prawie zgadł.

Wewnątrz lufa była już nie czerwona, lecz prawie czarna od rdzy. Wyczyszczenie jej w sposób regulaminowy zajęłoby masę czasu. Znałem jednak wypróbowany sposób wyczyszczenia jej przy małym nakładzie pracy. Należało załadować karabin nabojem pozbawionym pocisku, czyli samą łuską z prochem, zabezpieczyć iglicę, a potem przy pomocy wyciora nabić głęboko przez lufę pakułami. Załadowana uprzednio łuska zapobiegała przed wepchnięciem do komory nabojowej pakuł. Teraz wystarczało wystrzelić i gazy wyrzucą pakuły oczyszczając idealnie lufę z rdzy. Pozostawało jeszcze dwa razy przetrzeć i świeciła jak lustro. W chwili, gdy przystępowałem do operacji, wpada Mietek jak bomba:
"Przestań się bawić w muszkietera, wieczorem skończysz, Mieciukiewicz już czeka, chodźmy", powiedział zniecierpliwiony.Wcisnąłem karabin w stojak.

Kolega , o którym wspominał Mietek, sierżant z cenzusem, Mieczysław Mieciukiewicz, był kompanijnym pisarzem. Ostatnio często przebywaliśmy w jego towarzystwie. Był dużo starszy od nas, różnił się diametralnie charakterem i temperamentem, mimo to zaprzyjaźniliśmy się z nim szybko. Pochodził z Wilna i tam, jeśli dobrze pamiętam, uzyskał dyplom inżyniera leśnictwa. Podobnie jak większość polskiej służby leśnej na Kresach wylądował niemnoszko dalsze, czyli na Syberii. Zrównoważony, do przesady grzeczny, cieszył się ogólnym szacunkiem. Przepadaliśmy za włóczęgami leśnymi w jego towarzystwie. Zwykle małomówny w lesie ożywał, nie zamykały mu się usta. Z nieukrywanym entuzjazmem dzielił się z nami swoją wiedzą. Oprócz tego łączyła nas pasja fotografowania, na tym etapie ja marzyłem o "Leice" a pan Miecio zdobył już jakiegś "Kodaka". Swoje wykłady o runie i faunie leśnej urozmaicał anegdotami. Jedną z nich udało mi się zapamiętać do dziś:
Student składa egzamin z ornitologii. Profesor, zasłaniając ręką ptaka, każe poznać go po wystających piórach ogona. Studentowi dwukrotnie się nie udaje, wiedząc, że nie zda, nie czekając na trzecie pytanie - ucieka. Profesor woła za nim: "Indeks proszę!, nazwisko?" W odpowiedzi, rezolutny student wypiął za drzwi tyłek i też się kazał rozpoznać po ogonku.
Na tym spacerze Mietek zastrzelił z KBKS-u koziołka. Widać było, że Mieciukiewicz nie był tym zachwycony. Mnie też zrobiło się żal tego pięknego, dogorywającego stworzenia.
"Nie będę w życiu polował", postanowiłem sobie w duchu.
Na pamiątkę zrobiliśmy parę zdjęć. Koziołka zostawiliśmy tam gdzie padł. Dopiero wieczorem Mietek skoczył konno do lasu i zawiózł go w prezencie artylerzystom. Domyślał się, że nikt z nas nie jadłby go.

Czyszczenie karabinu odłożyłem na następny dzień. Niespodziewanie ujawniły się kłopoty. Józek Nietreba zauważył na stojaku mój karabin z naciągniętą, chociaż zabezpieczoną iglicą. Doprowadził broń do "porządku", to znaczy wyrzucił z niego nabój i spuścił iglicę. Przystępując do zakończenia czyszczenia w pośpiechu nie zwróciłem na to uwagi, dobiłem solidnie pakuły i przy próbie wystrzelenia sprawa się rypła. Okazało się, iż komora nabojowa, jest całkowicie zabita pakułami, nie było mowy o ponownym wsadzeniu łuski. Wyskubywanie nic nie dawało. Należało żmudnie wypalać pakuły rozżarzonym drutem. Byłem wściekły. Wprawdzie Józek wytłumaczył się przekonywująco, ale podejrzanie uśmiechał się pod wąsem.
"Chyba to rewanż za jajko...", pomyślałem.
Mietek znowu kusi wyprawą.
"Raz kozie śmierć!" pomyślałem i zdeterminowanym ruchem złamałem muszkę. Udałem się do szefa kompanii.
"Szefie, proszę wymienić mi giwerę, bo złamała się muszka", kłamię. Szef kompanii, kapral Wnuk przytaszczył mi długi karabin.
"Nie szefie, takiej luszni nie będę nosił, proszę krótki kawaleryjski lub pepeszę", powiedziałem.
"Nie mam. Wszystkie nadwyżki zdałem. Zawiozę ten do rusznikarni."
Strach mnie obleciał, bo szanujący się rusznikarz nie pomija przy przeglądzie broni lufy i jeśli odkryje numer z pakułami, będę musiał gęsto się tłumaczyć. Ale zaryzykowałem. Wyruszyliśmy z Mietkiem weseli jak szczygiełki znowu wąchać leśne i polne kwiatki. Tymczasem szef kompanii chyba zapomniał o całej sprawie, gdyż nie przydzielił mi nowej broni. Nie rozpaczałem z tego powodu, bowiem nie byłem całkiem bezbronny. Posiadałem przezornie schowany niemiecki automat. Kłopot polegał na tym, że zarówno na przeglądzie jak i na defiladzie nie mogłem z nim paradować. W czasie przeglądu stanąłem w drugim szeregu ze sportowym karabinkiem u nogi. Widząc to Mietek zagryzał wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Kapitanowi nie spodobało się, iż stojący obok mnie "Chadziaj" miał na głowie zimową papachę.
"Zmień czapkę", rozkazuje kapitan.
"Nie zmienię, bo mi zimno", upiera się "Chadziaj".
"Snimi szapku!", pieni się dowódca.
"Nie snimu", pada twarda odpowiedź.

Jak wspomniałem już, kapitan był niskiego wzrostu. Zdenerwowany, usiłuje sam wysokiemu "Chadziajowi" zdjąć nieregulaminowe nakrycie głowy. Ten jednak robił zgrabne uniki. Wyglądało to tak groteskowo, że nie potrafiliśmy ukryć rozbawienia. W końcu kapitan machnął wymownie ręką i zrezygnowany ustąpił. Bardzo możliwe, że zaabsorbowanie uwagi "Chadziejem" nie pozowoliło mu dostrzec mojego uzbrojenia i zrewanżowania się za doznane ostatnio krzywdy.
Po całej oficjalnej ceremonii, to znaczy po oficjalnym przeglądzie, przemówieniach, odznaczeniach i defiladzie, poleźliśmy z Mietkiem na pustą trybunę i rozpoczęły się wygłupy. Mietek wypiął brzuch i parodiując gen. Popławskiego wygłosił przemówienie:
"Czołem żołnierze, padaficery i aficery trietriej pamorskiej dziwizji! Zdorowo my wojewali. Teraz będziemy odznaczać miedalami i chrestami w pierwszu oczeredź fajfusów, bo zasłużyli się dobrze dbając o abywateli aficerów, przynosząc im wsiakie trofieje, zegarki, sprit, kury, sielodki, czasami Matyldu i tak dalsze..."
W tym duchu ciągnął z dobry kwadrans. Słowem było wesoło, ale z jego "przemówienia" przebijała nutka goryczy. Istotnie fajfusi i lizusi byli też wyróżnianiu odznaczeniami bojowymi. Pobłatu (po znajomości). Doszło do tego, że wielu bojowych i zasłużonych chłopaków nie afiszowało się odznaczeniami, by nie być podejrzanym o "fajfusostwo".
W pewnym momencie Mietek oparł się rękoma o barierę i zaczął podskakiwać. Żartobliwie złapałem go za spodnie, gdy był w podskoku i lekko popchnąłem go do przodu, jakbym chciał go wyrzucić z trybuny. Mietek, jak mi potem mówił, sądząc, że wylatuje, podniósł wyżej nogi by wyskoczyć nie zahaczając przy tym o poręcz. Ja natomiast przekonany, że za silnie popchnąłem, cofnąłem go do tyłu. Wypadkowy efekt był taki, że Mietek spadł z trybuny, zaczepiając nogami o poręcz. Nawet nie ciskał się specjalnie, zadowolony, że spadł jak kot.

Wiedzieliśmy, że beztroski pobyt w Wartkowie ma się ku końcowi.
"Jeszcze tylko czekamy na uzupełnienie i jazda na front!", przewidywał Josek.
Nie było podstaw, żeby mu nie wierzyć. Był w stałym kontakcie z jak to nazywał żartobliwie "żydowskim kahałem przy dowództwie pułku". Niebawem przybyło uzupełnienie.
Następnej nocy posłyszeliśmy muzykę organową, płynącą z opuszczonego i zdewastowanego pobliskiego kościoła. Jeszcze w pierwszych dniach pobytu oglądnęliśmy go dokładnie. Uderzające było to, że na ścianach widniało wiele tablic z wieńcami, upamiętniającymi nazwiska poległych żołnierzy pochodzących z tej parafii.
"Taka mała wieś, a tylu poległo", dziwiliśmy się szczerze.
Okazało się, że w nocnego organistę zabawił się podpity Czaja.
"Myśleliśmy, że to duchy, co ci strzeliło do głowy?", pytamy zaskoczeni.
"Żegnam się z Wartkowem", zbył nas krótko Czaja.

Bez entuzjazmu przyjęliśmy wiadomość o wymarszu. Fajnie było nam w tym Wartkowie, wojna daleko. Zadomowiliśmy się tu, mieliśmy nawet pracownię fotograficzną. Mieciukiewicz znalazł gdzieś wywoływacz, utrwalacz i inne akcesoria, a że posługiwał się aparatem szerokotaśmowym, bez trudu wyświetlaliśmy odbitki przy pomocy światła słonecznego i o dziwo fotografie te dotrwały do dziś. Mimo, iż zamiast czerni uzyskiwaliśmy ciemny brąz, budziły one ogólny zachwyt, a obdarowani natychmiast wysyłali je do swoich rodzin.

Na zdjęciu: sanitariusz 1 AWP prowadzi rannego na polu walki w Kołobrzegu. Fot. Józef Rybicki, ze zbiorów Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu

Administratorem danych osobowych jest Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu www.muzeum.kolobrzeg.pl.
Jednocześnie informujemy że zgodnie z rozporządzeniem o ochronie danych osobowych przysługuje ci prawo dostępu do swoich danych, możliwości ich poprawiania, żądania zaprzestania ich przetwarzania w zakresie wynikającym z obowiązującego prawa..

Copyright © 2022-2024 Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu. Wszelkie prawa zastrzeżone.