Ewakuacja ludności cywilnej w czasie oblężenia Kołobrzegu

Ewakuacja ludności cywilnej w czasie oblężenia Kołobrzegu

Tysiące, a właściwie dziesiątki tysięcy, których i tak nikt nie liczył. Tak wyglądał exodus ludności cywilnej, która przetaczała się przez Kołobrzeg w 1945 roku.

Uciekający ze wschodu przed napierającym frontem radzieckim ratowali fragmentarycznie swój dobytek, ale przede wszystkim ratowali życie swoje i bliskich. To nie była zorganizowana ewakuacja, bo ta realizowana przez struktury partyjne była często na ostatnią chwilę, albo za późno. To był chaos. Linie kolejowe były zapchane, drogi ostrzeliwane. Jednak przede wszystkim była zima, a tu ciężka pomorska zima. Front natomiast przesuwał się dalej i dalej na zachód.

Kołobrzeg na przyjęcie uchodźców przygotowany nie był. Miastu, dowództwo wojskowe wyznaczyło funkcję obronną, a nie punkt zborny dla tysięcy Niemców. To jednak nie było w stanie zatrzymać ludzi przed ucieczką na zachód. Każdego dnia przybywały kolejne pociągi wypełnione po brzegi. Ale każdego dnia docierali tu również ludzie i ich furmanki, rowerzyści, piesi. Z początku, nie była to jakaś lawina, jednak gdy w lutym ucieczki zaczęły przybierać na sile, nikt nie był w stanie tego zatrzymać.

W literaturze niemieckiej podkreśla się, że przez pierwsze dwa miesiące przez miasto przewinęło się około 250 tysięcy osób. To dane mocno szacunkowe. W całym rozkładzie niemieckiej państwowości, ściskanej wojennym pasie, nikt nie liczył tych tłumów, jakie przemierzały kołobrzeską ziemię. Tematyka ta doczekała się swojego miejsca w różnych opracowaniach relacyjnych i wspomnieniowych z okresu 1945 roku. Powodem była nie tylko kwestia, znana po stronie niemieckiej jako „wypędzenia”, ale także fakt, że ewakuacja ludności cywilnej odbywała się w warunkach frontowych i była czy też nawet jest zaliczana do elementów związanych z walką obronną. W historiografii niemieckiej jest ona łączona, to znaczy, że załoga twierdzy poświęciła się, aby cywile mogli być ewakuowani. To tylko jedna z interpretacji zdarzeń, której istnienie należy podkreślić.

Nie wiadomo dokładnie, ilu uchodźców znajdowało się w Kołobrzegu nad ranem 4 marca, gdy ogień otworzyły radzieckie czołgi T34-85. Stan był płynny, bo ludzie cały czas przybywali i wyjeżdżali. Tyle, że gdy po godz. 6.00 odjechał ostatni pociąg w kierunku Szczecina, w Korzystnie lokomotywę zniszczyli Sowieci. Wysadzono tory. Od tej pory ewakuacja koleją na zachód stała się niemożliwa. 

To była niedziela. 4 marca. Atmosferę tego dnia oddają wspomnienia wówczas 10-letniego Heinza Bocknera z Marienwerder (Kwidzyń), który do Kołobrzegu wyjechał z ojcem, 45-letnią matką i 6-letnią siostrą. Tu, na miejscu, nic nie zapowiadało wielkiej tragedii. „W mieście panowała niestosowna cisza. Nie padły żadne strzały, żaden pożar nie niósł śladów zniszczenia, a wokół nie było prawie żadnego ruchu samochodowego. Widziałeś tylko ludzi z ostatnim dobytkiem, załadowanym na rowery i wózki ręczne. Większość ludzi, mając w ręku jedynie plecaki i małe walizki lub torby, szła ulicami w milczeniu, wszyscy w tym samym kierunku. Ulice, które mijaliśmy, były nadal czyste, nie było gruzu, wyrzuconych rzeczy, żadnych zniszczonych pojazdów. Dobrze pamiętam duże, długie pudełko. Jego treść: "Akcesoria telefoniczne" - dla nas bezużyteczne. Przydały się jednak dwie, trzy puszki smalcu, które znaleźliśmy w innym pudełku. Jechaliśmy dalej w kierunku zachodnim miasta, do obszaru, w którym nigdy wcześniej nie byłem. Wszystko było ciemne i dziwne. Kilkaset metrów dalej stała lokomotywa parowa. Nie mogliśmy długo jechać tą drogą. Nasza ścieżka poprowadziła nas w prawo, do czegoś w rodzaju parku z wysokimi świerkami i innymi drzewami - cmentarza. Zeszliśmy z szerokiej głównej ścieżki, po czym skręciliśmy kawałek w lewo, aż usłyszeliśmy szum Morza Bałtyckiego. Dotarliśmy do plaży i nie mogliśmy iść dalej. Miejscowi powiedzieli nam, że jesteśmy w Maikuhle [Załęże - zachodni lasek nad morzem, dziś tereny Marynarki Wojennej]. Przytuliliśmy się do drzewa pod jednym z naszych koców, żeby trochę się przespać. Na razie nie możemy jechać dalej, trzeba poczekać do rana – mówili”. 

Przed dowództwem miasta, a całość władzy cywilnej i wojskowej przejął w swoje ręce komendant Kołobrzegu – płk Frtiz Fullriede, stało zadanie organizacji obrony w obliczu trudnej sytuacji humanitarnej. Nie było wody, w piwnicach i dużych budynkach gromadzili się uchodźcy. W ten sposób nie dało się prowadzić walki w terenie zurbanizowanym, gdyż powodowałoby to ogromne straty w ludności cywilnej. Poza tym, ta ludność utrudniałaby, jeśli nie uniemożliwiała prowadzenie w niektórych miejscach obrony. Zapadła decyzja o kompleksowej ewakuacji ludzi na zachód drogą lądową w kierunku Dźwirzyna i Rogowa. „O świcie 5 marca uchodźcy wyruszyli na zachód bezpośrednio za wydmą. Utworzył się bardzo długi pociąg. Jak okiem sięgnąć, na plaży szli ludzie. Wielu z tych, którzy nas wyprzedzili, było jeszcze w dobrych humorach, mieli niewiele bagażu do niesienia. Niektórzy też pochopnie komentowali trud ojca i matki, ciągnących nasz wózek na miękkim piasku Morza Bałtyckiego. Ale kto mógłby winić rodziców za to, że nie mogli rozstać się z kilkoma rzeczami, które przewieźli już ponad 200 kilometrów od domu w Prusach. Rodzice odkryli, że plażą najłatwiej poruszać się tam, gdzie są fale. Tak więc w ciągu ranka przebyliśmy kilka kilometrów na zachód. Późnym rankiem wspiąłem się na wydmę w dogodnym momencie, pomimo zakazu, i mogłem zobaczyć bardzo daleko na południe na płaskim terenie. Niektóre wsie były wyraźnie widoczne. Wiele gospodarstw stało w płomieniach. To był widok, którego nie zapomnę” – czytamy we wspomnieniach Heinza Bocknera. Jedni z miasta wychodzili, a drudzy cały czas napływali. Miasto nie było oblężone i nowi uchodźcy cały czas pojawiali się w Kołobrzegu. Ponieważ Rosjanie opanowali tereny wokół Jeziora Resko Przymorskie, stanowili zagrożenie dla ludności cywilnej. Nie było jednak innej drogi, z której w tym czasie można było skorzystać. Organizowana była ewakuacja drogą morską, która początkowo nie budziła zaufania, ze względu na pamięć o katastrofie takich jednostek jak "Wilhelm Gustloff" czy "Goya". Ludzie tłoczyli się na terenach portowych, pomimo ostrzału miasta przez czołgi i działa samobieżne. Czas na ewakuację był długi. Nie było wystarczającej liczby jednostek, aby wykonać taki transport, a miejscami pojawiało się sowieckie lotnictwo. 6 marca wybuchały coraz to nowe pożary, których nie było jak gasić, gdyż w hydrantach nie było wody. 

W mieście, a także poza nim, widoczne były objawy paniki. W Kołobrzegu, nie brakowało przypadków samobójstw, tak duży był strach przed „hordami ze wschodu” wśród niemieckiej ludności cywilnej. Ostrzał zabudowy nasilał się i nie brakowało osób, które w ten sposób chciały uwolnić się od grożącego im niebezpieczeństwa. Podobnie było na otaczających miasto obszarach wiejskich, choć tam sytuacja była nieco inna. Mieszkańcy byli gotowi do ewakuacji, ale w wielu wsiach nikt jej nie zarządził. Ludziom nie wolno było uciekać z własnych gospodarstw samodzielnie, gdyż administracyjna niesubordynacja groziła utratą ziemi w przypadku jej opuszczenia. Niektórzy czekali, niektórzy uciekali. Niestety, po natknięciu się na żołnierzy radzieckich, czasami po kilku godzinach marszu, wracali do swoich miejscowości. Tam, niestety, ich domy były już zajęte przez ciągle napływających uchodźców. Nie brakowało osób, które wybierały odebranie sobie życia, były także samobójstwa rozszerzone. Wkrótce, ewakuacja miasta inaczej jak drogą morską stała się niemożliwa. Rozpoczęło się pełnoskalowe oblężenie Kołobrzegu.

Ogromny tłum stał wzdłuż wody, jak na nabrzeżu. Chcieliśmy się upewnić, czy warto czekać, wszystko wskazywało na to, że niedługo zabiorą nas samoloty” – wspomina Heinz Bockner, który z rodziną przeszedł przez przygotowany do wysadzenia most w Dźwirzynie (Kolberger Deep) i dotarł na lotnisko w Rogowie (Kamp). „Członkowie sił powietrznych instruowali uchodźców w zakresie procesów organizacyjnych. Najpierw musieliśmy pożegnać się z naszym cennym wózkiem i większością bagażu. Pod spodem znajdował się nasz śpiwór, który z wielkim wysiłkiem i strachem przywieźliśmy z Kołobrzegu prawie dwa dni wcześniej. Po co zawracaliśmy sobie głowę tym wszystkim na plaży nad Bałtykiem? Teraz wszystko zostało ułożone na swój sposób. Każdy, kto chciał ustawić się w kolejce, mógł zabrać ze sobą tylko jedną sztukę bagażu podręcznego. Mój tata ma swój plecak, mama ma małą walizkę, a ja tornister. Moja sześcioletnia siostra miała problemy z chodzeniem za rękę z mamą. Rodzice szybko coś przepakowali, zanim resztę bagażu trzeba było zostawić. Co znaczy pozostawiony? Sprawa znów nie była taka prosta. Przecież byliśmy w Niemczech – wszystko musiało być w porządku, nawet gdyby wróg zajął te tereny w ciągu kilku godzin lub kilku dni. Każda sztuka bagażu została starannie ułożona obok siebie. Torba na łóżku była wypełniona różnymi rzeczami, walizki piętrzyły się na walizkach, rowery na rowerach i wózki ręczne na wózkach. Pomiędzy nimi pozostawiono szeroką aleję, aby można było wywieźć bagaże. Część rolników z okolicy podjęła już pierwsze z nich. Wjechali do alei bagażowej z końmi i wozami, niektórzy z dużymi wozami, takimi jak te, których używał Ernie, i załadowali, co im się podobało. Miejmy nadzieję, że podobało im się to przez długi czas, co jest wątpliwe, biorąc pod uwagę późniejsze walki w tym rejonie. Ale Rosjanie nie będą zirytowani tak dużym niemieckim porządkiem, kiedy zajmą te tereny. Dla nas było tylko jedno pragnienie: uciec, uciec - nieważne jak i czym. Teraz nasza rodzina z lekkim bagażem ucieczkowym i lotniczym mogła dołączyć do długiej kolejki oczekujących. Po naszej lewej stronie znajduje się Kämper See [Resko Przymorskie], będące pasem startowym dla wodnosamolotów. Brzeg jest betonowy, z nachyloną płaszczyzną prowadzącą do wody. Na górze znajduje się solidna drewniana rama z listew, dzięki czemu łodzie latające nie uszkodzą kadłuba. Duża łódź latająca „Dornier Do-24” rozbiła się na jeziorze Kämper [Resko], kilkaset metrów od nas. Mówiono, że wczoraj wieczorem została zestrzelona przez Rosjan z przeciwległej wsi Robe [Roby] podczas startu i wpadła do jeziora. Żadnemu z uchodźców nie udało się uratować, a tylko jednemu członkowi załogi udało się dotrzeć do pobliskiego brzegu. Wszyscy inni zginęli i nadal tkwili w tej pływającej trumnie. (…) Każda sztuka bagażu dotarła starannie ułożona obok siebie. Torba na łóżku była wypełniona innymi rzeczami, walizki piętrzyły się na walizkach, rowery na rowerach i wózki ręczne na wózkach. Pomiędzy nimi pozostawiono szeroką aleję, aby można było wywieźć bagaże. Część rolników z okolicy podjęła już pierwszą z nich. Wjechali do alei bagażowej z końmi i wozami, niektórzy z dużymi wozami, takimi jak te, których używał Ernie, i załadowali, co im się podobało. Miejmy nadzieję, że podobało im się to przez długi czas, co jest wątpliwe, biorąc pod uwagę późniejsze walki w tym rejonie. Ale Rosjanie nie będą zirytowani tak dużym niemieckim porządkiem, kiedy zajmą te tereny. Dla nas było tylko jedno pragnienie: uciec, uciec - nieważne jak i czym. Teraz nasza rodzina z lekkim bagażem mogła dołączyć do długiej kolejki oczekujących. Po naszej lewej stronie znajduje się Kämper See [Resko Przymorskie], będący pasem startowym dla wodnosamolotów. Brzeg jest betonowy, z nachyloną płaszczyzną prowadzącą do wody. Na górze znajduje się solidna drewniana rama z listew, która zapobiega przesuwaniu się łodzi latających (…). Usiedliśmy na bardzo głębokich ławach ustawionych wzdłuż burt kadłuba. Za siedzisko służyło solidne płótno lniane przewiązane sznurkami. Nikt nie narzekał podczas wchodzenia na pokład samolotów. Nikt na zewnątrz nie okazywał strachu przed swoim pierwszym lotem w życiu. Prawdopodobnie wszyscy postrzegali to jako lot ratunkowy i tak właśnie było. Ludzie to zrozumieli i zachowywali się odpowiednio spokojnie i zdyscyplinowanie. Nasz samolot czekał, aż inne łodzie latające będą gotowe do startu. Krótki czas oczekiwania wystarczył, aby niektórzy ludzie robili się coraz bledsi. Niektórzy chowali głowy i ukrywali je za podniesionym kołnierzem płaszcza... Nie było miejsc, jakie są w samolotach pasażerskich. Usiadłem obok ojca, który sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął butelkę koniaku. Pierwszy raz w życiu zaproponował mi alkohol. „Wypij mały łyk, inaczej nie przejdziesz przez to” – powiedział”. Po nieco ponad godzinie, samolot wylądował w bazie lotniczej Parow, jakieś 7 kilometrów na zachód od Stralsundu. Jego pasażerowie byli ocaleni.

W tym czasie w Kołobrzegu nadal trwała ewakuacja drogą morską. Siegfried Perband, dowódca łodzi desantowej biorącej udział w ewakuacji, wspominał: "Kołobrzeg był najstraszniejszym polem bitwy, który widziałem. Port zasłany był kończynami, głowami i ciałami. (...) Gdy zaledwie zacumowaliśmy w porcie, zaczął się ostrzał artyleryjski nieprzyjaciela. Pomimo to, uchodźcy rzucili się w stronę okrętu. Pomiędzy nimi była młoda kobieta z małym dzieckiem na ręku. Biegli jak tylko mogli. Nagle kobieta padła i już się nie ruszyła. Została śmiertelnie ranna odłamkiem. Widziałem to, podszedłem do małej dziewczynki. Wziąłem ją na ręce i przytuliłem, pocieszałem (...). Miałem szacunek do Volkssturmu, który z ubogim uzbrojeniem stawiał nieprzyjacielowi zażarty opór. Dzięki nim mogliśmy utrzymać aż do końca ewakuację (...). Nie mogliśmy już dobić do portu, a tylko do wschodniej główki mola. Nie było mowy o przycumowaniu. Przybiegli już ostatni żołnierze, których wzięliśmy na pokład. Chcieliśmy właśnie odbijać, gdy jeszcze nadbiegła, pod osłoną muru falochronu, mała gromadka około 10 ludzi. Mieli ze sobą rannego kamrata, którego nieśli na brezentowej płachcie. Gdy zobaczyli, że chcemy odbijać, opuściły ich widocznie nerwy. Rzucili płachtę i przybiegli. Nie wpuściliśmy ich na pokład. Musieli wrócić i zabrać swojego kamrata. Czekaliśmy na ich powrót i dopiero wtedy odbiliśmy". Kolejne wspomnienia pochodzą od dwóch kołobrzeżanek: "O godzinie 15 opuściłyśmy miejsce zgrupowania w szkole. Doprowadzone do portu czekałyśmy na odpłynięcie. Ale w tym czasie port został ostrzelany z nisko lecących samolotów i artylerii. Musiałyśmy położyć się na zlodowaciałej ziemi. O godzinie osiemnastej nadpłynął kuter rybacki. Transportami ludzi kierował dr Brand. Gdyby nie on, nie dostałybyśmy się na kuter. Jedna z naszych, z amputowaną nogą, znalazła miejsce siedzące w kabinie, inne musiały stać na pokładzie".

14-letni Manfred Gruhlcke z Koszalina w czasie swojej ucieczki prowadził dziennik. Z Koszalina uciekł już 3 marca w pociągu jadącym do Kołobrzegu: „Plecaki na szyi. Walizka na rowerze, reszta już w pociągu. Przenosimy się do Kołobrzegu. Gęsta burza śnieżna. Zniszczone chodniki po obu stronach drogi. Zniszczone domy i samochody. Zasypane śniegiem zwłoki. Cztery końskie nogi sięgające ku niebu. Wszędzie ludzie, konie, wozy i bagaże. Wiele z nich przykrytych całunem śniegu. Żołnierze z pancerfaustami”. Na ewakuację trzeba było czekać. Młodemu Niemcowi udało się dostać na prom, którym dowożono ludzi na statki czekające na redzie dopiero 8 marca. Było 8 stopni w skali Beauforta. Śnieżyca. Co jakiś czas ma miejsce ostrzał to portu, to statku, na który udało mu się dostać. Jednostka to „Winrich von Kniprode”. W metalowym wnętrzu ludzie dostali jakieś jedzenie, ale statek nie ruszył. Patrząc na miasto, młody człowiek pisał: „Wszędzie dym. Katedra płonie widocznym czerwonym płomieniem. Kolejne promy zabierają na pokład uchodźców. Niszczyciel interweniuje w walce za pomocą artylerii. Żywności jest coraz mniej”. 10 marca na jednostkę dostarczono kolejnych uchodźców. Według autora dziennika, na pokładzie mogło być ok. 5 tysięcy osób. Wreszcie rozpoczyna się rejs. Jednostka odpływa z Kołobrzegu. W dzienniku czytamy, że w pewnym momencie skończył się węgiel i kapitan czekał na jego dostarczenie: „Jedzenie: za mało, żeby się najeść, za dużo, żeby umrzeć z głodu”. Rejs się przedłuża. Statek jest nękany nalotami. Bombardowane jest Świnoujście, do którego jednostka ma wejść. Na redzie udaje się zacumować dopiero 15 marca, ale nikt nie opuszcza statku. Dopiero 18 marca udaje się wyjść na ląd. Świnoujście to tylko przystanek. Manfred Gruhlcke uciekł do Rostocku.

W raporcie komendanta Kołobrzegu, Fritza Fullriede czytamy, że w mieście przebywało 70 tysięcy cywilów. Uratowano 85 tys. osób. J. Voelker podaje, że było to 70-80 tys. Niemiecki historyk E. Murawski obniża tę liczbę i uważa, że było to 68-70 tys. Według danych Kriegsmarine, było to 70 915 osób.

Robert Dziemba

Literatura:
Erich Murawski, Bój o Pomorze. Ostatnie walki obronne na wschodzie, Oświęcim 2015.
Heinz Schön, Die letzten Kriegstage Ostseehäfen, Stuttgart 1995.
Heinz Schön, Pommern auf der Flucht 1945. Rettung über die Ostsee aus den Pommernhäfen, Berlin 2013.
Johannes Voelker, Ostatnie dni Kołobrzegu. Walka o niemieckie miasto w marcu 1945 roku, Oświęcim 2013.
Manfred Vollack, Das Kolberger Land, Hussum 1999.

Źródło ilustracji:
Dr Otto Marquard, Johannes Voelker, Die letzten Tage von Kolberg, Hamburg 1995.


Administratorem danych osobowych jest Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu www.muzeum.kolobrzeg.pl.
Jednocześnie informujemy że zgodnie z rozporządzeniem o ochronie danych osobowych przysługuje ci prawo dostępu do swoich danych, możliwości ich poprawiania, żądania zaprzestania ich przetwarzania w zakresie wynikającym z obowiązującego prawa..

Copyright © 2022-2024 Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu. Wszelkie prawa zastrzeżone.